Dzisiejszy tekst powstał pod wpływem chwili oraz piwa (głównie tego drugiego).
Zamiast napisać porządną relację – wypłynąłem na szeroki ocean wynurzeń i dywagacji. Nie będę więc na Was zły, jeśli akurat tego wpisu nie potraktujecie poważnie. Ba, możecie go nawet nie przeczytać. Nie będę płakał. No, może tylko troszeczkę…
Cierpienie jest .. cierpieniem.
Cały ubiegły tydzień cierpiałem. Cierpiałem, ponieważ po biegu Polickiej Piętnastki doznałem kontuzji kolana (bolało!). Niestety, jedynym lekarstwem na taką kontuzję jest po prostu odpoczynek – w związku z czym moje buty biegowe i ja przez cały tydzień siedziały samotnie w szafce (to znaczy buty tam siedziały – ja czasami z niej wychodziłem).
Odpuściłem Wieczorne bieganie w Szczecinie. Odpuściłem stargardzki Bieg Uliczny o Błękitną wstęgę – i nic, nadal boli.
Ale mojej ulubionej imprezy, czyli…
IX Grand Prix Szczecina z RunExpert
już nie mogłem sobie odpuścić.
Tak więc 16 czerwca około dziesiątej pojawiliśmy się z P. na polanie koło szczecińskiej Arkonki.
Przy okazji trochę o kąpielisku – nareszcie widać, że się buduje! Szkoda, że miasto tyle zwlekało, bujając się z nieudolnym wykonawcą – teraz robota idzie pełną parą i wszystko wskazuje na to, że jeszcze w tym roku uda się szczecinianom zamoczyć nogę (a może i więcej) w powstających tam basenach.
Ale wracając do biegania – na miejscu czekała na nas nieco inaczej niż zwykle zaaranżowana polana – podium dla zwycięzców przemieściło się pod ścianę lasu i zyskało dodatkową oprawę w formie rozstawionej za nim bramy – KLASA!
Jednak nie to najbardziej przyciągnęło moją uwagę – a fakt, że na polanie było po prostu… pusto! Czyżby Grand Prix Szczecina zostało zapomniane przez biegaczy? A może zmęczeni po sobotnim biegu o Błękitną Wstęgę zawodnicy odpoczywają w domach?
Nic z tych rzeczy – już po kwadransie polana powoli zaczęła się zapełniać. Pojawiły się znajome twarze, zagrały znajome kawałki
(jeśli tęsknicie za Sambą De Janeiro koniecznie wpadnijcie na następne Grand Prix, wspomnienia z dzieciństwa wracają – ach, szalało się dwadzieścia lat temu na kolonijnych dyskotekach, ale wiadomo, z kolegami, bo przecież wtedy DZIEWCZYNY BYŁY GŁUPIE ;)).
Zbaczając trochę z tematu (w końcu to relacja zboczona!) – z oprawą muzyczną Grand Prix Szczecina jest mniej więcej tak:
– słyszysz ją pierwszy raz – myślisz – WOW, fajne, oldschoolowe kawałki. Kiedyś się tego słuchało, co nie?
– za drugim,piątym i dziesiątym razem nadal czuć tą świeżość – jest moc;
– około 30 razu zaczyna cię lekko nużyć;
– tak pomiędzy 50 a 70 razem obiecujesz sobie, że jeśli jeszcze raz usłyszysz tą cholerną Sambę to wybuchniesz.
Na szczęście potem nadchodzi 71, 89 i setny raz, a wtedy czujesz się już jak Ted i Marshall w How I Met Your Mother
No a potem trzeba iść do domu. Do usłyszenia na kolejnym GP, moja ukochana playlisto!
Ale wracając do tematu. Nie mogę uwierzyć w to, jak Grand Prix rozrosło się od poprzednich edycji imprezy. Może nie uczestniczyłem w niej od samego początku, ale kiedyś impreza wyglądała mniej więcej tak
startowało w niej może 40 osób (co nie zmienia faktu, że wszyscy bawili się tak samo dobrze jak teraz) a dziesięć minut przed biegiem wolne miejsce na parkingu można było znaleźć bezproblemowo.
Teraz co edycje startuje około 150 – 200 osób (wczoraj było ich akurat dość niewiele, bo 135), na miejscu jest profesjonalne nagłośnienie, miejsce do przebrania, biuro zawodów, woda dla każdego, po każdym biegu rozdawana jest moc nagród… Wczoraj były nawet stanowiska z masażem!
Takiej organizacji pozazdrościć mogła by niejedna większa impreza.
Ale niech ja w końcu przejdę do rzeczy, dość tych zboczeń!
Trochę pękałem przed startem, głownie ze względu na to kolano, ale moje wątpliwości rozwiali Michał i Ula – zadając mi dwa proste pytania:
– Kiedy cię boli – no, jak siedzę – odpowiedziałem.
A boli jak biegasz? – zapytali – No nie boli.
No to trzeba więcej biegać!
I tego rozumowania będę się trzymał. Może było to trochę nieodpowiedzialne podejście, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że z racji kontuzji postanowiłem dmuchać na zimne i pierwszy raz w życiu uczestniczyłem uczciwie w rozgrzewce. Do tej pory nie wiem, jak udało mi się jednocześnie truchtać w miejscu, machając lewą ręką w przód a prawą w tył. Do wczoraj myślałem, że taka kombinacja jest fizycznie niemożliwa.
No ale znowu zboczyłem z tematu! Napiszę więc już tylko, że…
Około godziny 11 stanęliśmy wszyscy na starcie – po chwili rozległ się strzał i.. ruszyliśmy!
Dzięki tygodniowemu odpoczynkowi od biegania, od samego początku niosła mnie świeżość. Do drugiego kilometra biegłem jak nakręcany króliczek duracell, któremu w dupę wsadzono.. no, ee, baterię!
Szedłem na rekord! Trasa należała do mnie. Dość napisać, że do trzeciego kilometra praktycznie nikt mnie nie wyprzedził. Naturalnie sprzyjała mi pogoda – pomimo dość wysokiej temperatury pod drzewami nie było upału i biegło się naprawdę komfortowo – ale większość zasług stawiam na karb tej mojej świeżości i tego, że moje nogi po prostu rwały się do biegania. Pomiędzy 3 a 4 kilometrem niestety delikatnie zakotłowało mi się w brzuchy (chyba płatki z mlekiem na godzinę przed startem nie są najlepszym możliwym pomysłem) i napierałem już nieco wolniej – walcząc z pewnym kolorowym ptakiem, który bardzo chciał opuścić mój organizm przez usta (tak, moim drodzy niedomyślni czytelnicy – chodzi mi o pawia) ale i tak na metę wpadłem szczęśliwie i bez komplikacji w rekordowym dla siebie czasie około 26 minut.
Na miejscu czekał już Jarek Dulny ze swoim aparatem – ten to musi mieć kondycję, skoro nigdy nie widzę go na starcie (wniosek – musi biec za mną) a gdy dobiegam na metę, to ten już stoi tam, świeży jak poranna rosa i cyka wszystkim zdjęcia. A mówią, że w dzisiejszych czasach nie ma już przodowników pracy.
A na mecie..
Wsłuchajmy się jeszcze raz w dźwięki Samby De Janeiro!
Był czas aby ochłonąć, odparować i odczekać do losowania nagród. Niestety i tym razem szcżęście okazało się ślepe (rozumiem przez to fakt, że inni wylosowali nagrody a ja nie). Na zdrowie! Jeszcze nadejdzie mój czas, a wtedy na pewno zgarnę w końcu te buty PUMY!
Po losowaniu wszyscy jak zwykle wyrwali na parking i do domu. Aż chce się powiedzieć – biegacze prowadzą tak samo jak biegają – czyli szybko, energicznie ale z pełną kulturą! Gdy Grand Prix Szczecina rozjeżdża się do domów nie uświadczysz żadnych trąbiących klaksonów, wymachiwań środkowym (ani żadnym innym palcem), złośliwych krzyków ani pomruków. O nie; wszyscy kulturalnie opuszczają parking, stoją spokojnie w korku (ach te światła na Wojska Polskiego) i rozjeżdżają się, każdy w swoją stronę.
Jeśli dotarliście aż do tego miejsca, dziękuję bardzo za uwagę, obiecuję postarać się bardziej następnym razem i przypominam – kolejne, ostatnie już Grand Prix Szczecina z RunExpert już za dwa tygodnie, 29 czerwca.
Wpadnijcie – bo warto!
Co się dziwisz, że tyle razy słychać Sambe De Janeiro. W końcu jest mundial!! Ole Brasil!!