Na początek mała obietnica. Ogłaszam oficjalnie, że następny tekst na blogu na pewno będzie już o czymś innym. Obiecuję.
Ale jeszcze ten jeden raz musicie wytrzymać, bo mam dla was gorącą jak sierpień nad polskim morzem…
Relację z 35 Szczecińskiego Półmaratonu Gryfa
Tak więc bardzo proszę usiądźcie wygodnie, przygotujcie zawczasu ciepły napój (herbata lub barszcz czerwony mile widziane) oraz coś na zagrychę albowiem ruszamy!
Ale zanim będziecie mogli poczytać o tym, co stało się ubiegłej niedzieli, najpierw…
Przenieśmy się w przeszłość
Jest rok… nie wiem do końca który (wikipedia też nie wie), znajdujemy się w Chinach. Od dzisiejszych czasów dzieli nas jakieś 4 tysiące lat. Ubrany całkiem po współczesnemu (co zabawne, te ubrania zostały uszyte przez pra pra pra (…) prawnuków i prawnuczki ludzi, na których właśnie patrzę) wychodzę z mojego wehikułu czasu. Drzwiczki ma nieco nieergonomiczne i cały czas pali się kontrolka SERVICE, ale czego oczekiwać po wehikule, do którego części produkowało Renault. Więc wychodzę z tej mojej czaso-podróżniczej kapsuły wprost na ówczesny chiński targ. Handel wre, mężczyźni dźwigają ciężkie kosze z ryżem, kobiety zachwalają piękne materiały a cyganie pytają mnie : Chcesz perfumy?! a wiesz za ile?!
Ja nie interesuję się tym całym tłumem i gwarem. Szybkim krokiem zmierzam w głąb rynku, gdzie młody Chińczyk zaleca się właśnie do pięknej niewiasty. Ta dwójka jest dla siebie stworzona. Widać to na pierwszy rzut oka. Nie trzeba być znawcą ludzkiej natury aby wiedzieć, że już niedługo zaloty młodego chińskiego Casanovy odniosą skutek a ona już za 9 miesięcy powije mu syna.
A ja nie mogę do tego dopuścić! Nie przejmując się kulturą pojedynku, wypłacam azjatyckiemu amantowi solidnego liścia. Następnie soczysty kopniak w krocze i kubeł zimnej wody wylany na jego zaskoczoną twarz (hasztag ajsBAKETczelendż) oduczą go amorów.
Wszyscy patrzą się na nas ze zdziwieniem. Czymże zawinił ten młodzian, wszakże krew nie woda a kobieta i mężczyzna zawsze będę się przyciągali.
Ja jednak wiem swoje. Gdyby ta dwójka zeszła się ze sobą, gdyby mieli dziecko, urodził by się człowiek, którego żywot odcisnął by straszliwe piętno na mojej teraźniejszej egzystencji. Ktoś, kto zmienił by wszystkie dni przed imprezami biegowymi w ciężka przeprawę, w walkę z samym sobą i z odruchem wymiotnym jednocześnie.
Urodził by się…. WYNALAZCA MAKARONU !!!
Wracam do wehikułu. Misja wykonana. Mogę z powrotem przenieść się do 30 sierpnia 2014, gdzie już za chwilę będę mógł spożyć mój węglowodanowy posiłek i nie będę musiał męczyć się z tym ohydnym makaronem, którego tak nie cierpię… Tak, już wróciłem, parkuje mój wehikuł czasu w garażu (Sprawdź lewe światło stopu – informuje mnie komputer pokładowy, ale olewam, w końcu w tym modelu aby wymienić pojedynczą żarówkę trzeba zdemontować połowę nadwozia), wbiegam po schodach, już czuję ten zapach wysokoenergetycznego dania, które przygotowuje mi P! Wpadam do mieszkania, patrzę na talerz a tam…
No to ładujemy węgle
Dzień przed startem upłynął całkiem spokojnie. Poza tym, że o 13 z nerwowym okrzykiem ŻELE ENERGETYCZNE! wyruszyłem z piskiem opon do Decathlonu (nie było tych, które chciałem kupić, było za to sporo znajomych, którzy też dokonywali ostatnich zakupów przed startem) to obyło się bez większych niespodzianek.
Około 18 odwiedziliśmy jeszcze Jasne Błonia aby zobaczyć jak wyglądają przygotowania miejsca startu. Wyglądały dość niemrawo. Pod fontanną przy Urzędzie Miasta powstało Mini – Expo, które z Mini Expo miało wspólnego tyle, że było naprawdę mini.
Jednakże, jako iż była to pierwsza taka możliwość wystawienia się przed półmaratonem w Szczecinie, należy cieszyć się, że pojawiły się jednak jakieś Firmy, które pomimo niesprzyjającej pory (weekend) i pogody (deszcz) postanowiły się wystawić. Podobno hitem sprzedaży były żele energetyczne. A ja głupi traciłem czas w Decathlonie.
Tymczasem, nastał już wieczór a wraz z nim czas na ostatnią wieczerzę. Niestety, mimo mojej powszechnie znanej niechęci do makaronu jak na razie nie wymyślono chyba nic lepszego, co można by zjeść przed solidnym bieganiem, więc wjeżdża on z buta na stół. Jem i się krzywię, krzywię się i jem. Wszystko to żyjąc nadzieją, że te kulinarne męczarnie przyniosą jednak jakiś skutek. Ostatnie świderki tego mączno-obrzydliwego dania wpycham jeszcze na zimno, ręką, prosto z lodówki.
Teraz już tylko solidny sen i budzę się następnego dnia. A jest to..
Dzień 35 Szczecińskiego Półmaratonu Gryfa
Na początek – wstaję za wcześnie rano. Na tyle za wcześnie, że chociaż czasu na jedzenie, przygotowania i podróż na miejsce było mnóstwo, to oczywiście w ostatniej chwili pędzimy w stronę startu mniej więcej tak:
Potem już tylko szybki marsz na linię startu, naturalnie spóźniam się na wspólne zdjęcie grupy Szczecin Biega (udało się wkręcić tylko na kilka fotek, wybaczcie wszyscy, którym zepsułem ujęcie; a w oddali już trwa rozgrzewka.
Czy ja zawsze muszę być spóźniony na rozgrzewkę? Chyba tak, taka karma. Najwyraźniej w poprzednim wcieleniu byłem Eskimosem albo jakim innym pingwinem i rozgrzewać się po prostu nie muszę. Zmotywowany pokrzykiwaniem P. wykonuję jednak kilka ruchów, które mają mi zapewnić spokojny bieg bez kontuzji.
Jako, że inni już ustawiają się na starcie pora też się tam udać. Przodem ruszają już wózkarze, chwilę za nimi startują też rolkarze (oni również, po raz pierwszy mieli okazję pokonać trasę półmaratonu). Tylko biegacze, zarówno ci na 21 jak i ci na 10 kilometrów (w dużym uproszczeniu – jedni mieli do pokonania jedno a drudzy dwa kółka) czekają ciągle na swoją kolej.
W okolicach Pacemakera z balonikiem na 2 godziny (w tej roli rewelacyjny Michał – drogie Panie, na życzenie wszystkich fanek Michała namiary na niego mogę udostępnić na żądanie – nie wiem tylko co powie na to jego szanowna Małżonka) spotykam masę znajomych, wszyscy już lekko podenerwowani i podekscytowani. W ostatniej chwili przed wejściem na asfaltową ulię zdołałem jeszcze wdepnąć w psią kupę, dzięki czemu roztaczam wokół siebie charakterystyczną woń. Z lekką nutką dekadencji. Na szczęście w tłumie łatwo uniknąć odpowiedzialności, więc co chwilę rzucam w stronę nieznajomych piorunujące spojrzenia mówiące TAK, WIEM, ZE TO TY !
W końcu – godzina zero wybija. Pada strzał startera, słychać klik włączanych jednocześnie zegarków z GPS-em, zabrzmiało „GO” rzucone z telefonu przez Endomondo i…
START, RUSZAMY!
Hmm, a może jednak stajemy? Nie, ruszamy. A nie, stajemy. Ruszamy. Stajemy. Cholera, wąsko tu.
Ulica nieco się blokuje, ale już po chwili wyskakujemy na nieco luźniejszy już odcinek i można rozwinąć skrzydła.
Zgodnie z planem maksimum, o którym pisałem w poprzednim wpisie postanowiłem zaczepić się za Pacemakerami biegnącymi na dwie godziny (w tym roku nie mieli już dzwoneczków). Tak więc biegniemy.
Trasa, którą jeszcze dzień wcześniej krytykowałem za nadmierne „wcinanie się” w miasto okazuje się być jednak całkiem fajna, głównie dzięki temu, że wcina się w miasto. Wiem, że nie zyskam dzięki temu fanów wśród kierowców czy pasażerów komunikacji miejskiej, ale bieg głównymi ulicami miasta, po Wałach Chrobrego i przez główne szczecińskie ronda ma jednak sporo uroku.
W Szczecinie nie ma na razie tak zorganizowanych kibiców, jakich miał np. półmaraton w Poznaniu, ale i skala imprezy jest dużo mniejsza, więc może za kilka lat… ? Kto wie.
Tymczasem, wyklinani przez taksówkarzy, pracowników miejskiej komunikacji i kierowców którzy koniecznie musieli dojechać do centrów handlowych – nadal biegniemy pierwsze okrążenie.
W miejscu, gdzie trasa zaczęła zawracać – na Wałach Chrobrego – mały zgrzyt. Biegnący dystans półmaratonu mają skręcić w lewo, natomiast ci, którzy wybrali dyszkę – w prawo.
Niektórzy nieco się gubią (prawa? lewa? która to?), na szczęście z pomocą przychodzą wolontariusze.
Pod nowym budynkiem Filharmonii Szczecińskiej tłumy ludzi. Kibice? Nie, to dzień otwarty – każdy może zwiedzić nowy budynek. Na szczęście stojący w kolejce wiedzą jak się zachować i mają dla biegaczy gorące oklaski.
Końcówka pierwszego okrążenia pozwala przypomnieć sobie o zeszłorocznych edycjach – trasa pokrywa się z tą, którą znam z poprzednich „Gryfów”.
Dobiegając na półmetek mam jednak w głowie delikatny niepokój – biegnę już tyle czasu i jeszcze nie wyprzedził mnie żaden Kenijczyk? Czyżbym pomylił drogę?
Nie – oni po prostu biegli tak szybko, że podczas gdy ja zaczynałem drugie okrążenie – to pierwsi zawodnicy dobiegali już do mety. Zwycięzca o staropolskim nazwisku Joel Maina Mwangi pokonał trasę po godzinie i jednej minucie, ustanawiając jednocześnie rekord Polski w półmaratonie.
Zwycięzcy serdecznie gratulujemy, jednak na szare żuczki takie jak ja czekało jeszcze …
Drugie okrążenie – zaskakująco cięższe niż pierwsze
Nadspodziewanie podobne do pierwszego (a to ci niespodzianka), drugie okrążenie przyniosło mi lekką załamkę formy. Do 14 kilometra leciałem jeszcze jak Hermes po chmurach, Posejdon po morskich falach czy jak chociażby Boeing 747 w strefie powietrznej nad Ukrainą, jednak po pokonaniu 15 kilometrów lot ten zaczął przypominać niestety standardy Malesian Airlines.
Nagle, niczym separatysta i wyrzutnia rakiet BUK, zaatakowało mnie wszelkie zło tego świata, takie jak głód, ból, zmęczenie i stopy Wojciecha Cejrowskiego.
Pacemakerzy, których do tej pory dzielnie goniłem zaczęli coraz bardziej się oddalać, nogi przestawiały się tak jakby wolniej, nawet ludzie biegnący dookoła mnie nagle tak jakby przyspieszyli. A to po prostu ja opadłem z sił.
Na szczęście do mety było już bliżej niż dalej a trasa ponownie wyszła z centrum i z krętych uliczek i rond zmieniła się w dwie długie i płaskie proste – nie poddałem się więc i w względnie przyzwoitym tempie wpadłem po raz trzeci tego dnia na Jasne Błonia, gdzie widać już było metę.
Spotkałem tam również „swojego” Pacemakera – Michała – który wcześniej najwyraźniej za bardzo przyspieszył i teraz, w obliczu zbliżającej się nieuchronnie mety przystanął na chwilę dopingując biegaczy, którzy (jak ja) mieli jeszcze szansę na złamanie czasu dwóch godzin.
Wydarłem więc sprintem, wpadłem na metę, gdzie okazało się, że to jeszcze nie teraz (brama, którą minąłem była bramą startową, meta była jakieś 500 metrów dalej).
Na szczęście „druga” meta okazała się prawdziwa, i po 1:55 godziny z sekundami ukończyłem 35 Szczeciński Półmaraton Gryfa!
Na mecie – medale, pot i jeszcze więcej potu
Teraz już tylko odebrać medal z rąk wspaniałych wolontariuszek, które nie bacząc na to, że każdy spływa potem dzielnie zawieszają go na szyjach kolejnych biegaczy i już można trochę odetchnąć. Spotykam znajomych, prawie każdy chwali się życiówką – cóż, w końcu to nasze miasto, więc trasa musiała być dla nas łaskawa.
Odnajduję P. i moją Mamę, które (o ironio) nie widziały jak przebiegam przez linię mety i teraz nie do końca wierzą w mój rekordowy wynik. No, żebym własnej Matce musiał udowadniać w Endomondo, że przebiegłem…
Siły z wolna wracają i każdy zaczyna już powoli kuśtykać w swoją stronę. Jedni uderzają do samochodów, inni ustawiają się w kilometrowej kolejce po posiłek regeneracyjny – w tym roku wejście do strefy zawodnika i otrzymanie posiłku gwarantowała specjalna opaska znajdująca się w pakiecie startowym.
My kręcimy się trochę „po terenie” i zniechęceni kolejką (była naprawdę długa) stwierdzamy, że chyba czas wracać do domu.
W drodze powrotnej mijamy kilkoro ostatnich zawodników – niektórzy idą, inni truchtają, ale wszyscy się uśmiechają.
Na sam koniec, gdy już prawie dotarliśmy do samochodu, była jeszcze okazja podopingować ostatniego biegacza.
Wprawdzie widziałem go tylko z drugiej strony ulicy, ale wyglądało na to, że jest to mocno już starszy Pan – szacunek, mam nadzieję, że udało się dotrzeć na metę. Trochę słabo, że jadący za nim człowiek na skuterze z pomiarem czasu wręcz deptał mu po piętach – rozumiem, że szybko szybko, że ostatni zawodnik, ale chyba można było dać temu Panu nieco odetchnąć i tak ostentacyjnie go nie popędzać. Ale może zawsze tak jest, a może tylko mi się wydawało…
Plusy dodatnie, plusy ujemne
Na początek zacznę chyba od tego, co nie podobało mi się (albo co można by poprawić na przyszłość) w 35 Półmaratonie Gryfa. Na pierwszy ogień MUSZĄ iść:
Rolkarze – wiem, że ostatnio modne jest, aby każdemu dłuższemu biegowi towarzyszył również bieg na rolkach. Niestety, tym razem trasa nie była przygotowana do takiego współzawodnictwa. Dużo wąskich odcinków, na których rozpędzeni rolkarze musieli krzykiem i czasami popychaniem walczyć o miejsce z biegaczami, sporo bruku, porozrzucane na ziemi kubeczki po wodzie i konieczność pokonywania torowisk – wybaczcie rolkarze, ale moim zdaniem Półmaratonowi Gryfa wcale z Wami nie po drodze. Skoro już organizatorzy koniecznie chcieli wzbogacić imprezę o wyścig na rolkach – trzeba było to zrobić na dystansie 10 kilometrów. Wówczas rolkarze popędzili by jedno kółko w tylko swoim towarzystwie – nie wadząc sobie nawzajem z biegaczami.
Nieco oberwie się też trasie – w niektórych miejscach była ona aż za bardzo zwężona. Tworzyły się tam zatory, które spowalniały peleton. Niektórzy biegacze (dość nierozsądnie) wybijali się nawet poza wyznaczony tor biegu, wymijając zatory i jednocześnie ryzykując wpadnięcie np. pod przejeżdżający akurat autobus. Wiem, że w pewnych miejscach trasę trzeba było podzielić pomiędzy auta i biegaczy, ale z tego co widziałem, można było jeszcze poszerzyć pas dla biegnących o metr – półtora. Zmniejszyło by to przestoje, które przeszkadzały biegaczom a kierowców zmusiło do większej uwagi – po mocno zwężonym pasie ruchu jedzie się wolniej niż po takim o pełnej szerokości.
Doczepię się jeszcze do punktów z wodą. Można je było nieco rozciągnąć. Stoliki ustawione obok siebie musiały powodować korki, bo przecież wszyscy potrzebują się w końcu napić. Nie wiem, czy mi się wydawało, czy przy drugim okrążeniu wolontariusze rozsunęli już stoliki na własną rękę.
Na koniec zostawiłem sobie jeszcze jedno – długość trasy. Już na mecie chodziły plotki, że trasa jest jakoś tak trochę przykrótka. Wskazania wszystkich GPSów wyraźnie pokazywały, że zamiast 21 kilometrów i 97 metrów do przebiegnięcia było około 20,5 – 20,8 kilometra. W poniedziałek, do tych zarzutów ustosunkował się nawet organizator, pisząc, że choć wprawdzie trasa i jej odległość jest certyfikowana przez Polski Związek Lekkoatletyczny, to zostanie ona zmierzona jeszcze raz.
Uff, to sobie ponarzekałem! Ale nie samym marudzeniem człowiek żyje – co mi się podobało?
WSZYSTKO!
Coraz lepsza organizacja, naprawdę fajna trasa, świetni ludzie i moje ukochane Miasto Szczecin sprawiają, że Szczeciński Półmaraton Gryfa ma dla mnie niepowtarzalny klimat, którego nie oddadzą żadne inne imprezy w żadnym innym mieście.
Być może kiedyś zmienię zdanie, zresztą, moje niewielkie doświadczenie na tego rodzaju imprezach sprawia, że nie jestem najlepszą osobą aby to oceniać ale jak na razie, 35 Szczeciński Półmaraton Gryfa to najlepszy półmaraton w jakim brałem udział.
Myślę, że w najbliższym czasie przebić może go tylko 36 Półmaraton Gryfa. Ale to dopiero za rok. Więc lepiej już dziś zabiorę się za treningi, może w końcu uda mi się dogonić Kenijczyków :)
A Wam, jak podobał się Półmaraton? Życiówki wykręcone? A może staliście w korku i klęliście na tych cholernych biegaczy? Nie wstydźcie się – zostawcie komentarz :)
Przy tak skróconej trasie chyba wszyscy mieli życiówki, łącznie z Kenijczykami :-) Ja poprawiłem swój czas o 9 minut :-)
Atom, w sumie racja, ale ja poprawiłem życiówkę o 15 minut, więc chyba te 500 metrów ekstra nie sprawiło by, że nie wykręcił bym życiowego czasu :)
Zobaczymy, co pokażą piątkowe pomiary i wtedy będziemy się śmiać – albo z radości, że wszystko było ok albo ze smutkiem.
W radiu ZET mówili ostatnio, że chyba wasze wyniki zostaną unieważnione. I co ty na to powiesz, nie będzie życiówki:-)
Krzysztof – życiówka jest – ja o niej wiem i to mi wystarczy :D
Jasne, że wykręcona! 1:48:27 yeah.