Szczecin to nie Warszawa (całe szczęście) ale także i na mapie naszego miasta pojawiają się co jakiś czas ciekawe miejsca, które warto odwiedzić.
I chociaż niektóre szybko znikają (jak np. Spalarnia Kultury, o której pisałem jakiś czas temu i której już nie ma) to inne zostają z nami na nieco dłużej. Jednym z przedstawicieli tej drugiej grupy jest na pewno
Restauracja Paul’s Fantasia
Usłyszałem o tym miejscu jakiś czas temu i pewnie na tym skończyła by się moja znajomość tego lokalu, gdyby nie to, że po drodze nadeszły Walentynki a wraz z nimi poszukiwanie miejsca, w którym moglibyśmy z P. zjeść coś dobrego korzystając z faktu, że mamy akurat luty i to w dodatku 14sty.
Oczywiście rezerwacja stolika na Walentynki była niemożliwa już jakiś dobry tydzień wcześniej (nie pomogło podawanie się za Kamila Durczoka, nie wiem czy nawet nie odniosło to przeciwnego skutku do zamierzonego).
Dlatego dzień później (a co, dla niektórych święto zakochanych może trwać dwa dni), uzbrojeni w wilcze apetyty i dobre humory pojawiliśmy się z P. pod restauracją. Pierwsze wrażenie…
To serio tutaj?
Paul’s Fantasia mieści się na ulicy Axentowicza. Jeśli mieszkacie w Szczecinie od niedawna i nie macie pojęcia gdzie to jest – nie macie się co martwić. Podobno jest w Szczecinie człowiek, który potrafi wskazać tą ulicę na mapie, ale nikt nie potrafi powiedzieć jak znaleźć tego człowieka. Ja poratowałem się mapą google i udało się, dotarliśmy Gdzie ta restauracja? Bo to chyba nie ten pokraczny czerwony budy…a to jednak tutaj.
Paul’s Fantasia mieści się w budynku po dawnym Kinie Mewa. Z zewnątrz nie wygląda on ani imponująco ani w ogóle nie wygląda – po prostu czerwona bezkształtna bryła. Okolica też nie olśniewa – szczerze mówiąc to restauracja mieści się w dosyć marnym otoczeniu. Pewnie dlatego mało kto przychodzi tu na piechotę i pod lokalem zastawione jak w strefie płatnego parkowania w godzinach szczytu – czyli samochód na samochodzie i nikt ani myśli wyjechać. Nie ma co stać na deszczu, wilki jakieś.. Wchodzimy
A w środku – wielka niespodzianka
Na wejściu wita nas wspólna recepcja restauracji oraz… spa. Cóż, ten sam właściciel, pomysł na współistnienie, zostawiam to spa w spokoju. Zostawiamy kurtki w „garderobie” (serio, te dwa wieszaki żywcem przyniesione ze szkolnej szatni to garderoba? i wchodzimy… w inny świat.
Magnesem, którzy przyciąga do restauracji coraz to nowych gości jest jej niesamowity wystrój. Jedna sala urządzona jest na wzór pokoju, przytulnego pomieszczenia, z kominkiem, wypełnionego różnego rodzaju bibelotami, w którym królują głębokie fotele a na samym środku stoi… zabytkowy samochód.
Drugie pomieszczenie (moim zdaniem lepsze) przeobraziło się we włoską uliczkę, jakby przeniesioną z czasów Romea i Julii Juliana (poprawność polityczna). I nie jest to jedynie zasługa elementów wyposażenia – w sali wszystko, włącznie ze ścianami, sufitem (pomalowanym na kolory niebana którym błyszczą diodowe gwiazdy) oraz piętrem, które wygląda jak balkon sprawia, że naprawdę można siętam poczuć jak we włoskim zaułku. Jeśli nie wierzycie – spójrzcie na te zdjęcia. To dlatego, gdy już zostajemy usadzeni rozglądamy się dookoła podziwiając detale. Człowiek w takim miejscu prawie traci poczucie czasu.
Mija godzina a jedzenia ni ma!
No dobra, z tą utratą poczucia czasu to trochę przesadziłem. Na jedzenie przyszło nam czekać około godziny i to się czuje. Fakt, kelner pojawił się dość szybko, po nim zresztą podszedł kolejny (zupełnie niezorientowany, że ktoś już u nas był); w miarę szybko zebrano od nas zamówienie i… cisza. Wnętrze obejrzane już z każdej strony, Internet działa słabo albo prawie wcale (nie ma wifi? masakra), jak tu żyć? Dobrze, że mamy jeszcze z P o czym rozmawiać, w przeciwnym przypadku mogło by być krucho…
Takie przemyślenie przy okazji – sam często robię zdjęcia telefonem. Zdarza mi się fotografować swoje posiłki, głównie na potrzeby bloga i Instagrama. Ale pomimo tego, nigdy nie będę miał w sobie tyle śmiałości, aby na totalnym relaksie pstrykać sobie w restauracji jakieś 20 zdjęć pod rząd, bez krępacji, z włączoną lampą błyskową i to jeszcze rotując się z rodziną w tą i z powrotem na krzesłach dookoła stolika (w końcu każdy musi mieć zdjęcie z każdej strony, prawda?). Po prostu nie potrafię się na to zdobyć. Tymczasem inni ludzie wydają się totalnie nie mieć z tym problemu (koniec przemyślenia).
Na szczęście w środku trwającej obok sesji fotograficznej na stół w końcu wjeżdżają zamówione dania – dla P. makaron z krewetkami i pikantnym sosem a dla mnie stek. Do tego drugiego dania zostałem niejako przymuszony, ponieważ w restauracji serwowane są głównie makarony (które jem tylko przed bieganiem albo za karę) – a dwóch innych dań, które dla siebie wybrałem niestety zabrakło.
Cała nadzieja w steku
Makaron na pierwszy rzut oka prezentuje się nieźle – jest go sporo i wygląda tak jak powinien wyglądać, czyli długi, poskręcany i coś tam z niego wystaje. Jednak po dłuższej obserwacji okazuje się ledwo ciepły, suchy a krewetki, które miały być integralną częścią dania okazują się być w nim tylko przelotnym gościem – jest ich po prostu mało!
Cała nadzieja w steku, który jak na danie za 70 złotych (WTF?) powinien (ba, MUSI) zrobić szał. Podany na granitowym kamieniu (trochę przypominającym nagrobek, ale to tylko luźne skojarzenie mojego skrzywionego umysłu) stek nie oszałamia wielkością. Jest wprawdzie właściwie przyrządzony (chciałem średnio wysmażony i taki dostałem) ale po zjedzeniu mięsa, opiekanych ziemniaków, surówki, okraszając to wszystko sporą ilością masła czosnkowego nie czuję objedzony. Ba, żołądek podpowiada mi, że wrzucił by na ruszt coś jeszcze.
Decydujemy się więc na norweskie gofry – z kozim serem i sosem truskawkowym. Dla niewtajemniczonych – norweskie gofry smakują tak samo jak polskie, z tą różnicą, że te, które kupicie np. na plaży w Dziwnowie są ciepłe. Poza tym zero różnicy.
Podsumowując – jedzenie niestety nie wsparło nastroju, który wytworzył się po wejściu do lokalu. I chyba nie jestem w swojej ocenie osamotniony, bo P. uważa dokładnie tak samo a razem z nią większość ludzi, którzy ocenili Paul’s Fantasia na Trip Advisor. Gdyby nie oceny z tego portalu, mógłbym stawiać na to, że obsługa „odsypia” Walentynki, które mogły nieco nadwyrężyć siły kelnerów i kucharzy. Prawda jest jednak taka, że właściciel restauracji musi popracować nad poziomem obsługi kelnerskiej (wystarczy jakiś podział sal lub system, bo Panowie są sami w sobie bardzo uprzejmi) i kuchni.
Na dzień dzisiejszy, podsumowując zjedzony posiłek, czas stracony na oczekiwaniu, dość wysokie ceny i obsługę Pauls Fantasia powinna dostać ode mnie 5 punktów. Dodając poprawkę za wystrój przyznam jednak
Absolutnie sie zgadzma zamówiłem zupe rybna oraz hamburgera ktory okazal sie byc z wieprzowiny. Zupa tez słaba rozwodniona. Wystrój piekny jedzenie ponizej przecietnej
czyli niewiele się zmieniło…
Piękne wystrój :)