Polska dla Polaków
ziemia dla ziemniaków
Księżyc dla księży
a zawody dla … no właśnie, dla kogo tak właściwie są zawody biegowe?
Takie przemyślenia naszły mnie po ostatnim Biegu Zaślubin w Kołobrzegu, na którym zawodnicy z Kenii pomylili trasę przez co przybiegli na metę później niż zwykle i nie stanęli na podium. Organizator, który jakby nie patrzeć był winny całego zamieszania (błąd pilota prowadzącego peleton) poczuł się do odpowiedzialności i wypłacił biegaczom z Afryki nagrody, które dostali by, gdyby niezaistniała sytuacja.
I pewnie pośmiałbym się z tego chwilę a potem przeszedł nad sprawą do porządku dziennego, gdyby nie dyskusja, która po biegu wywiązała się w facebookowej grupie Szczecin Biega, dotycząca tego, czy „importowani” z Czarnego Lądu zawodnicy wygrywający wszystkie zawody i zgarniający wszystkie nagrody po kolei to sytuacja normalna, czy może nasza biegowa patologia.
Kenijskie Hajs Komando vol.1
Mój pierwszy start w „poważnych” zawodach biegowych miał miejsce 3 lata temu na Szczecińskim Półmaratonie Gryfa. Wcześniej z bieganiem miałem wspólnego tyle co z ping-pongiem (znaczy się czasami pyknąłem rundkę ale nigdy nie myślałem nawet o tym czy właściwie trzymam rakietkę) więc wyobraźcie sobie jakie to było dla mnie przeżycie.
Czułem się jakbym startował jako reprezentant Polski na igrzyskach olimpijskich albo przynajmniej brał udział w wielkanocnym odcinku Familiady – czyli jak młody Buk(szpan).
I to właśnie na tamtych zawodach, zupełnie wtedy jeszcze nieświadomy, pierwszy raz zobaczyłem zawodnika Kenijskiego Hajs Komanda. Gdy ja napierałem w kierunku 7 kilometra czując się jakbym co najmniej szturmował Normandzką plażę (tak było ciężko!) nagle z naprzeciwka zza zakrętu wyjechał policjant na motorze. Pędził jak oszalały bo gonił go Kenijczyk, który wprawdzie nie miał motocykla, ale dwie nogi niosły go z taką prędkością, że policjant musiał się nieźle natrudzić aby nie dać się złapać. Do dziś pamiętam minę tego biegacza – wykrzywiona z wysiłku twarz, na której nie widać było nawet cienia zadowolenia z udziału w zawodach.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że podczas gdy ja spełniałem swoje marzenie o przebiegnięciu dystansu 21 kilometrów ten oto biegacz najzwyczajniej w świecie właśnie zapier*alał na dniówkę w robocie. Jak górnik.
Oczy otworzył mi dopiero akrtykuł na BizTok, który opisał kulisy zarabiania na polskich imprezach biegowych i starty zawodników, którzy biegną tylko dla pieniędzy. Jeśli jakimś cudem jeszcze go nie czytaliście, to koniecznie nadróbcie zaległości. W skrócie? Być może niektórzy z Was jeszcze tego nie wiedzą, ale wszystkie zawody w naszym kraju, w których za miejsce na podium wypłaca się nagrody pieniężne obstawiane są przez zespoły zatrudniające Kenijczyków, którzy krążą po Polsce i po prostu koszą kasę.
Apetyt rośnie w miarę biegania
Historia stara jak świat. Jeśli jest interes do zrobienia to w końcu pojawi się ktoś kto go zrobi. Skoro istnieją zawodowi politycy – co samo w sobie jest równie absurdalne jak… no po prostu nie wiem jak co, poziom absurdu jest zbyt wysoki (No dobra, może tak absurdalne jak Ryszard Kalisz) to nie ma co się dziwić, że pojawili się również zawodowi biegacze.
To przecież normalne, że człowiek, który biega profesjonalnie, poświęcając temu swoje życie, 6 treningów w tygodniu, specjalna dieta i te sprawy będzie na zawodach kładł nawet najlepszych amatorów. W końcu ci amatorzy, od poniedziałku do piątku zamiast szlifować swoją formę muszą podbijać kartę w fabryce kredek, kopalni uranu czy w jakimś innym PKO BP.
Tak jak napisał kiedyś ktoś mądry – kiedyś w Polsce biegali tylko profesjonaliści a w zawodach brało udział 50 osób. Dziś na tych samych imprezach startuje 500 lub 5000 biegaczy, z czego 90 % to amatorzy. I ci amatorzy też mają apetyt na wygrane, który rośnie i rośnie – bo rosną również nagrody.
Zwycięzca największego w Polsce Orlen Warsaw Marathonu zainkasuje dla przykładu… 70 tysięcy złotych. Można? Można, w końcu szansę na wygraną mają tylko najlepsi. Mniejsze biegi to naturalnie mniejsze wygrane – ale nagrody wysokości kilku tysięcy złotych nikogo już nie dziwią.
Kenijskie Hajs Komando vol.2 – kto jest najlepszym biegaczem w Polsce?
Skoro ktoś jest najlepszy w zawodach, w których przewidziano nagrody to zgarnia najlepszą z nich, proste. W przywołanym przed chwilą Orlen Warsaw Marathonie najlepszym okazał się w 2014 Etiopczyk Tola Tadasee. Zastąpił swojego rodaka, albowiem w 2013 pierwszy na mecie pojawił się Sisay Iemma Kasaye. Zresztą, co ja się będę chrzanił z podawaniem wyników – TUTAJ znajdziecie listę zwycięzców Maratonu Warszawskiego, którego pierwsze miejsca od 2008 są okupowane przez Etiopczyków, Kenijczyków i (suprise) w 2013 przez Polaka… etiopskiego pochodzenia (suprise suprise) Yareda Shegumo.
Jak Polska długa i szeroka, od Bałtyku aż do Sosnowca wszędzie tam, gdzie za miejsce na podium wypłacana jest nieco większa kwota – tam pojawia się Kenijskie Hajs Komando. Zawodnicy (nie tylko z Kenii, ale akurat ten kraj ma u nas wyjątkowo liczną reprezentacje) z Afryki przyjeżdżają, startują, wygrywają, po czym w swoim własnym gronie czekają „pod płotem” na moment, w którym wręczane będą nagrody aby stanąć na pudle, zgarnąć kasę i ruszyć… do domu? Nie, na kolejne zawody.
Najlepszym Polakom pozostają miejsca poza podium – oraz zdecydowanie niższe nagrody. Organizatorzy Orlen Marathonu (skoro już tak uczepiłem się tego biegu to będę się go trzymał) przeznaczyli na nagrodę dla najszybszego Polaka osiem tysięcy złotych. Bijąc rekord Polski można powiększyć tą sumę ponad dwukrotnie – do łącznie 18 kawałków. Sporo kasy, ale w porównaniu z 70 tysiącami, które zapewne znowu zgarnie jakiś Kenijczyk…
Polskie zawody tylko dla Polaków? Nie, ale…
Nie zrozumcie mnie źle – jestem za sportową rywalizacją i nagradzaniem najlepszych. Ale mam w sobie jakiś dziwny gen, który jednocześnie sprzeciwia się tej jawnej niesprawiedliwości, która spotyka na zawodach najlepszych rodaków.
Prawda jest taka, że biegający Europejczyk i Afrykanin są przez naturę nieco inaczej skonstruowani i w biegowej rywalizacji ten drugi ma po prostu fory. Normalne? Taki jest świat? Być może, ale według mnie taka sytuacja zabija ducha sportowej rywalizacji. Co czują zawodowcy albo najlepsi amatorzy z Polski, kiedy na starcie słyszą z ust konferansjera, że faworytami dzisiejszego biegu są zawodnicy z Kenii?
Wiem, że nie ma możliwości stworzenia zawodów tylko dla Polaków – zresztą, wcale bym tego nie chciał. Wykluczanie Kenijczyków? Też niemożliwe, bo to jawna dyskryminacja. Może jeszcze rudych, leworęcznych albo krótkowzrocznych? Co to to nie.
Ale dlaczego nie premiować najlepszych Polskich zawodników? W innych krajach to normalna rzecz. W Stanach zjednoczonych nagroda dla najlepszego Amerykanina to czasami nawet 1/4 ogólnej póli nagród (wliczając w to kwote jaką dostaje zwycięzca, zwykle z poza USA). W Niemczech najlepsi „krajowi” biegacze mają zapewnioną uwagę mediów, kibiców oraz odpowiednie warunki finansowe niegorsze niż czarnoskórzy zwycięzcy, którzy linię mety przekraczają kilka minut przed mieszkańcami Bundesrepubliki. Skoro gdzie indziej można to dlaczego nie u nas?
Problem dotyka wszystkich
Amatorzy tacy jak ja nabijają kolejne kilometry i nic ich nie rusza. Droga do podium wydaje się na tyle daleka, że pomysł, iż ktoś miałby odebrać MI nagrodę wywołuje u mnie tylko rozmarzony uśmiech – JA miałbym znaleźć się w pierwszej dziesiątce? No nieźle…
Ale szkoda mi biegaczy, którzy mimo trudów dnia codziennego szlifują formę, osiągają konkretne wyniki a potem na zawodach wyprzedza ich facet, który wpadł tam tylko dlatego, że akurat za pierwsze miejsce płacili tysiaka.
Malfoy <3
przez moment myślałem, że chodzi o jakiegoś Kenijczyka, ale już załapałem – tak, to on :)