Bielik
Potężne ptaszysko, przez niektórych zwane też Orłem Bielikiem (błędnie – bo bielik tak naprawdę wcale nie jest orłem). Istnieją opinie, iż bielik widnieje w godle Polski, jednak po pierwsze – nasze godło przedstawia orła, a po drugie tego nie wie nikt, bo zdania uczonych są podzielone. Przyjmijmy więc, że Bielik mógłby być w godle Polski gdyby chciał.
Tego czy miałby na to ochotę nie wie nikt, bo ptak ten jest nie jest zbyt rozmowny (zresztą jak wszystkie inne ptaki). W Polsce najczęściej spotkać go można na naszym Pomorzu Zachodnim a to głownie ze względu na dużą ilość kebabów i KFC (Bieliki lubią żywić się padliną oraz innymi ptakami). Nie ma więc nic dziwnego w tym, że ten majestatyczny ptak użyczył swojego imienia dla szlaku, na którym ostatniego dnia maja 2015 wystartował…
IV Ćwierćmaraton Bielika
Rok temu było gorąco, Słońce paliło wszystko i wszystkich a ja napisałem, że w 2015 na pewno pojawię się w Siadle Dolnym. Słowa dotrzymałem i w ostatni weekend wyruszyliśmy z P. nad Odrę, abym mógł wraz z innymi wariatami, których nie odstraszył sobotni deszcz wystartować w biegu na dziesięć kilometrów z okładem. W tym roku pogoda postanowiła wyprowadzić się ze Szczecina na weekend – podczas gdy w innych częściach kraju świeciło piękne słońce u nas wiosna zastanawiała się, czy przypadkiem nie zamienić się miejscami z jesienią.
Na miejscu zaskoczenie – droga w Siadle Dolnym wreszcie została wyremontowana! Powoli zaczyna to przypominać niemieckie miasteczka, którymi tak się zachwycałem podczas biegu Transgranicznego – jest czysto, jest malowniczo a przede wszystkim miejscowość nie wygląda jakby przed chwilą przebiegał tu front wojny chińsko – francuskiej (a jeszcze dwa lata temu tak to się prezentowało).
Zaskoczenie numer 2 – organizatorzy zrezygnowali z wydawania pakietów startowych na dzień przed biegiem i teraz można je było dostać między 9 a 12. Naturalnie większość osób, które brały udział w imprezie pojawiło się w Siadle około 11:30 (ja zresztą też) co poskutkowało masakryczną kolejką, która w połączeniu z dosyć kiepską organizacją podczas wydawania numerów startowych zaowocowała około 15 minutowym opóźnieniem w rozpoczęciu biegu.
Nastroje trochę się rozgrzały – cóż, może w przyszłym roku organizatorzy pójdą po rozum do głowy i usprawnią pracę osób wydających numerki. Bo na to, że biegacze zaczną przychodzić wcześniej raczej nie liczę (patrzę po sobie). Obiecałem sam sobie, że nie będę się pastwił nad tym aspektem startu w relacji, więc da, już spokój tej nieszczęsnej kolejce. W skocie – była zajebiście długa i zajebiście powolna. To Wam musi wystarczyć.
Start, ruszamy!
Nareszcie stoimy na linii startu. Tutaj na szczęście nie trzeba było długo czekaći nareszcie ruszamy. Piękna droga, błota jakby mniej niż się spodziewałem (w sumie cały poprzedni dzień padało, więc myślałem że bagno będzie po kolana a nawet nie chlupało). Wszystko pięknie, gdyby nie ten MEGA PODBIEG.
Jeśli nie robiliście jeszcze Ćwiartki z Bielikiem to ostrzegam. Na starcie wstrzymajcie konie, nie maco ruszać z kopyta. Po około kilometrze czeka Was taki podbieg, że wspinając się pod górkę z jednej strony z drugiej możecie zobaczyć szerpów, którzy trenują przed wspinaczka na Mount Everest. Na tej górce miękną nawet najtwardsi zawodnicy i w sumie mało kto pokonuje ją bez przejścia do chodu.
Za rok będę pamiętał aby oszczędzać siły (i Wam też to polecam). Jednak każda górka kiedyś się kończy więc i ta musiała.
A dalej już z górki..
Tak to ze wzniesieniami bywa, że jak już się je pokona to potem wszystko idzie z górki. Nie inaczej jest i na tym biegu – po pokonaniu śmiercionośnego podbiegu droga przekształca się w płaską, miejscami nawet opadającą trasę wiodącą przez łąki i pola. A przez łąki i pola.. pędzi fasola. Pamiętacie?
I ja też bym tak sobie popędził, ale nogi jakoś odmawiają mi posłuszeństwa. MASAKRA – jak bardzo organizm przyzwyczajony do biegania po płaskim odwykł od podbiegów (zapamiętać – podbiegi to ZŁO). Na szczęście dziwna duszność w piersi po pewnym czasie mija więc gdy ja sam mijam Jarka Dulnego
(tym razem ukrywał się w zbożu, myślał, że samochód zaparkowany w szczerym polu go nie zdradzi – naiwny) to jestem w stanie nawet się uśmiechnąć. Naturalnie wyszedłem tak, jakby właśnie przeprowadzano na mnie trepanację czaszki czyli jak zwykle.
Po chwili wybiegamy na asfalt i na drogę prowadzącą do miejscowości Kamieniec. Myślałem, że asfalt tchnie we mnie nowe siły, tymczasem nogi jakoś coraz słabiej się przestawiają. Otuchy dodaje mały biało brązowy pies, który biegnie razem ze swoimi człowiekami. Nie dość, że nogi ma jakoś 10 razy krótsze niżja, to jeszcze zasuwa jak szalony i znajduje czas aby wytarzać się w kupie, okrążyć innych zawodników – od razu widać, że to urodzony biegacz. I jak pozował do zdjęć!
Sio muchy, sio
Kawałek dalej wracamy z powrotem do lasu. Uff, biorę głęboki oddech… I do gardła wpada mi mucha. No cholera jasna! Zawsze wiedziałem, że oddychanie jest groźne, ale żeby aż tak? Na szczęście szybko pozbywam się problemu (nie pytajcie jak) i mogę biec dalej. Tym razem przez las biegnie się o wiele przyjemniej niż po asfaltowej drodze – czyżbym stawał się dzikiem?
Mimo leśnych okoliczności przyrody siły znowu zaczynają mnie opuszczać. Zarzucam energetyczny żel znaleziony w kieszeni (wolę nie myśleć jak długo tam był i w ilu praniach miał okazję brać udział) a po chwili natrafiam na punkt nawodnienia – szczęście mi sprzyja! Ledwo zdążyłem o tym pomyśleć połykam drugą muchę. Tym razem poszło gładko, więc w ogóle nie ma co o tym wspominać, prawda?
I biegnę tak sobie dalej przez ten las, w słuchawkach gra muzyka i nie było by w tym nic dziwnego, że cały czas słyszę jakieś dziwne wycie. To ten kawałek jakiś taki nowoczesny czy ja mam omamy słuchowe? Ani to ani to – z naprzeciwka nagle wyjeżdża karetka. W środku lasu! Kogoś z tyłu musiały opuścić siły i potrzebował pomocy – brawo dla ratowników, że podjęli się takiej akcji, bo łatwo nie było.
Ja natomiast jestem już na ostatnich kilometrach i powoli docieram do ostatniego podbiegu… I nagle do gardła wpada mi trzecia mucha. Próbuję wypluć – nic z tego. Próbuje przełknąć (bleee) – dalej nic. Kaszlę i walczę ale ta menda trzyma się mocno i walczy z całych sił. Panowie z karetki, gdzie jesteście, tutaj toczy się bój na śmierć i życie! W tym miejscu chciałem przeprosić wszystkich biegaczy, którzy właśnie wtedy mnie mijali – dźwięki jakie z siebie wydobywałem były nawet gorsze niż słuchanie „Twoja Twarz Brzmi Znajomo” więc możecie sobie wyobrazić, że było naprawdę obrzydliwie.
Podnoszę wzrok, widzę światło na końcu tunelu. Czyżbym został pokonany przez muchę? Czy to już życie po życiu? Nie, to nie to, udało się, kryzys pokonany, po raz kolejny człowiek pokonał owada a ja jestem na ostatniej prostej przed metą.
Nie drażnij Bielika
Wpadam na metę, godzina i dwie minuty na dziesięć kilometrów to czas, który uświadamia mi, że chyba czas zabrać się nieco mocniej za treningi. Ale żyję, dotarłem i jak na razie to właśnie to powoduje, że na mojej twarzy przykleja się uśmiech. No dobra, to i fakt, że Jarek właśnie drażni się z Bielikiem
Na szczęście skończyło się bez ofiar w ludziach i ptakach.
A kawałek dalej na wszystkich czekał festyn, na którym biegacze mogli napić się smacznego soku (fajna odmiana od wody i izotoników), zjeść zupę i wziąć udział w losowaniu nagród. Proces wyłaniania zwycięzców był bardzo oryginalny – zamiast ogólnego losowania każdy musiał po prostu odstać w kolejce i na końcu wylosować swoją nagrodę. Widać organizatorzy Ćwierćmaratonu Bielika po prostu lubią kolejki. Cóż, każdy ma inne upodobania. Ja wylosowałem kask z czterech Pancernych (tylko trochę mały jak na moją głowę), chociaż P twierdzi, że to nienadmuchana piłka. Ale co ona tam wie.
Nie biegacze (biegacze zresztą też) obecni na festynie mogli dodatkowo zjeść kiełbę (i inne specjały) z grilla, zapędzić swoje dzieci do zabawy na trampolinie albo w dmuchanych piłkach a Ci, którzy zamiast rozrywek ciała woleli coś dla ducha mogli wybrać pokaz ewolucji rowerowych w wykonaniu człowieka, który na rowerze nie potrafi tylko przygotować obiadu z pięciu dań, bo całą resztę ma w małym palcu, wielki, wielki podziw!
Cały pokaz był żywo dopingowany przez kibiców o gorącej krwi, która zamiast słońcem była podgrzana promilami.
Wszystko to razem i każda rzecz osobno składają się na moją końcową ocenę biegu, któremu przyznaje
7,5 na 10 w skali fajności
Trochę zawiodła mnie pogoda, która wprawdzie była idealna do biegania, ale Bielik zawsze kojarzył mi się z żarem lejącym się z nieba (i jakoś tak miło to wspominałem).
Kulała też organizacja wydawania numerów startowych – w kolejnym biegu warto wrócić do wydawania numerów dzień wcześniej, oraz podzielić numery alfabetycznie pomiędzy kilka osób, które wydawały by je sprawniej. Trochę dziwne było też losowanie nagród – organizatorzy popadli ze skrajności w skrajność. W zeszłym roku trwało ono straszliwie długo, przez co ludzie delikatnie już wymiękali. W tym roku losowanie odbyło się właściwie zupełnie bezboleśnie, co z kolei obdarło je całkowicie z tej całej otoczki oczekiwania (Wylosują mnie czy nie?). Wydaje mi się, że mniejsza liczba nagród i losowanie ogólne, w którym udział biorą wszyscy uczestnicy na raz to zdecydowanie lepszy pomysł.
Poza tymi kilkoma mini wpadkami (pogodę ciężko zaliczyć do wpadek, ale co mi tam) IV Ćwierćmaraton Bielika zaliczam do naprawdę udanych. I znowu mogę napisać, że za rok na pewno znowu pobiegnę do Pargowa na ćwiarę. I wszystkich Was również zapraszam.
A na koniec zdjęcia - jak zawsze dzięki Dulny Foto. KLIK! a dla tych którym mało - galeria od Piotra Krawczuka
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback