Dziś wpis zupełnie inny niż wszystkie poprzednie. Będzie bardzo osobiście. Będzie poważnie. Czyli zupełnie nie jak na jestesmyfajni.pl.
Ale na początek ankieta:
UWAGA, mała podpowiedź. Jeśli liczycie na dobry wynik, to jedna z odpowiedzi jest totalnie niewłaściwa. Domyślacie się która? No właśnie – ta, którą ja wybrałem…
Idzie półmaraton, weselmy się!
O tym, że wystartuję w 36 PKO Półmaratonie Szczecińskim wiedziałem już rok temu. Właściwie nie zdawałem sobie sprawy, że będzie się on tak nazywał, ale wiedziałem, że pobiegnę. W końcu na 35 Półmaratonie Gryfa złamałem dwie godziny (nieważne, że trasa była za krótka) no i obiecałem sobie, że w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich startów – tym razem solidnie się przygotuję. No ale przecież miałem być poważny, dość żartów.
Gdy na kilka miesięcy przed tegoroczną połówką dowiedziałem się, że dwa dni przed biegiem jestem razem z P. zaproszony na wesele specjalnie mnie to nie ruszyło. No rany, popiję, pojem, wesele jest w piątek, na poprawinach pić nie będę a w niedzielę na spokojnie wystartuję w biegu. Jak pomyślałem, tak zrobiłem… Okazało się, że w tym jednym, konkretnym wypadku myślenie nie miało przyszłości…
Dwa dni przed startem
STO LAAT, STO LAAT, NIECH ŻYJĄ ŻYJĄ NAM!
albo
NIECH IM GWIAAAZDKAAA POMYŚLNOŚCI NIGDY NIE ZAAA(tu głos przechodzi w pijacki pisk)GAŚNIE!
albo
A KTO SIĘ W STYCZNIU URODZIŁ,MA WSTAĆ MA WSTAĆ..
a nie, tego akurat nie było.
Dzień przed startem
Ja pierdzielę, nigdy więcej nie piję… Ale co, ja nie zjem karkówki/torta/drobiowego szaszłyka?
Zjadłem, popiłem colą/fantą/sprite.
Gdy wróciliśmy do domu byłem tak zmęczony, że dosłownie przeciekałem przez własne palce. Jeszcze tylko odebrać numer startowy od dobrej duszyczki, która odebrała go za mnie z biura zawodów (dzięki Ola) i mogę w końcu zasnąć.
Dzień startu
O matko… Chociaż nastawiłem budzik na 6 rano budzę się wcześniej, zlany zimnym potem. Prawa fizyki są niestety nieubłagane. Pierwsze prawo Wessela (tak, wymyśliłem to nazwisko, ale brzmi podobnie do wesela) mówi: jeśli do ciała A, wkłada się zbyt dużą ilość ciał B,S,K,P,D, i na dodatek wszystko zaleje dużą ilością cieczy na W, to wszystko co zostało doń włożone, musi się kiedyś wydostać.
Logiczne, prawda?
TYLKO CZEMU KURWA PRZED SAMYM PÓŁMARATONEM I W TAKICH OKROPNYCH BÓLACH?
No cóż, przynajmniej przed samym biegiem będę jakieś 20 kilo lżejszy. No i nie ma obawy, że na biegu będę musiał korzystać z ToiToia, bo jak mówi przysłowie: Z pustego to i Salomon nie wydali.
Zjadam trochę makaronu (bez dodatków, nie ma co ryzykować), batonika Corny (te zboża, takie zdrowe) i popijam colą, bo ponoć dobra na problemy żołądkowe. Biegowy świecie, miej się na baczności – ruszam na podbój!
I tak, po tym przydługim i jakże poważnym wstępie (obiecałem że nie będzie żartów to nie ma) wjeżdża na bloga…
Relacja z 36 Szczecińskiego PKO Półmaratonu
Aż do zeszłego weekendu zastanawiałem się, czy bieganie po alkoholu lub na kacu jest dobrym pomysłem. Teraz już wiem. A jeśli Wy dotrwacie wraz ze mną do końca tej osłabionej (jak ja) relacji – to też się wszystkiego dowiecie.
Niby taki sam, a jednak odmieniony
Po organizacyjno – marketingowej wpadce, jaką zaliczył zeszłoroczny Półmaraton Gryfa, nie było innej opcji jak totalnie odmienić całą imprezę.
Możliwości było kilka – można było przenieść start na Księżyc, zorganizować bieg tyłem do przodu, zamiast biegania zorganizować wyścigi kajaków napędzanych gumkami recepturkami, albo pójść na całość i przekazać realizację zupełnie nowemu organizatorowi, który zrobi to wszystko od zera. Stanęło na tej ostatniej opcji i tak oto w 2015 bieg przejął zupełnie nowy organizator, obiecując zupełnie nową jakość.
I od samego początku ją zapewnił . Chyba każdy, kto pamięta zdawkowe informacje na stronie i na facebooku (pamiętam, ze w ubiegłych latach dokładne informacje potrafiły się pojawić dopiero na dwa – trzy tygodnie przed biegiem) docenił tegoroczną akcję informacyjną, która rozpoczęła się właściwie od pierwszego dnia po ogłoszeniu informacji o biegu
Szczerze mówiąc śmieszyły mnie trochę utyskiwania na „późno” ujawnioną trasę biegu i inne szczegóły dotyczące półmaratonu. Nikt z narzekających nie pamiętał już chyba ile trzeba było na to wszystko czekać w poprzednich latach. Dopełnieniem całej kampanii informacyjnej był newsletter, który każdy uczestnik biegu dostał na maila kilka dni przed startem, gdzie odpowiedziano na WSZYSTKIE (totalnie wszystkie) pytania organizacyjne, które można było sobie zadać. Piękna sprawa.
Aby ocenić poziom przedbiegowych atrakcji musiałbym pojawić się na miejscu trochę wcześniej niż 15 minut przed wystrzałem startera. Nie wyszło (CZY KIEDYKOLWIEK MI WYJDZIE???). Jeszcze tylko kilka foteczek…
i można ustawiać się w strefie startowej.
Cholera, znowu zapomniałem o rozgrzewce. Cóż, przeskakiwałem przez barierkę, liczy się? No dobra, prawa nóżka ciach, lewa ciach, kręcenie kostką, bo na więcej nie ma miejsca. Będzie dobrze!
Pan konferansjer jak zawsze (słyszę go na wszystkich większych imprezach biegowych) nakręca towarzystwo a na nas w końcu…
Czas na start!
Klasyka biegowa – biegniemy, stajemy, biegniemy, stajemy. Z tyłu ktoś cały czas na mnie wpada, NO DOBRA STARY, niech będzie, że Ci wierzę, że to Twój telefon tak mnie dźga w lewy pośladek.
Zawsze w takich momentach mnie zastanawia, dlaczego w takich chwilach wszyscy truchtają w miejscu, chociaż nie przesuwamy się do przodu. O kurczę, ja też truchtam. To chyba te emocje.
Wreszcie mijam linię startu. Półmaraton czas zacząć. Powolutku, spokojnie, pomny tego, że nie jestem w najlepszej formie truchtam sobie razem ze wszystkimi. Pacemakerzy na 2:00 są daleko przede mną, ale i ci na 2:15 muszą do mnie sporo nadrobić więc jet nadzieja na względny wynik.
Na początek małe czepialstwo – w momencie gdy droga biegu robiła agrafkę na Jana Pawła II przydało by się wygrodzić ciąg pieszy, choćby taśmą. gdybym biegł sam, pierwszy (taa, jasne) poleciał bym prosto.
Nowa trasa początkowo poprowadziła wszystkich w znanym wszystkim stałym uczestnikom kierunku – na Wały Chrobrego. Potem powrót ulicą Parkową (trochę się bałem, ale na szczęście nikt ze stojących pod bramami „lokalsów” nie pytał czy kopsnę szluga, koło domu Marynarza, Galaxy i już prawie wracamy z powrotem na Jasne Błonia.
To tu rozdzielają się trasy biegu na 10 kilometrów i półmaratonu. I tu pojawiły się małe problemy z trasą (pierwsi w peletonie na 21 km mieli małe wątpliwości w którą stronę pobiec) ale szybko zostały one wyjaśnione – gdy ja dotarłem do tego etapu to wszystko było już jasne.
W tym roku trasa nie poprowadziła nas na kolejne okrążenie – zamiast tego półmaratończycy wyruszyli na dalszą, prowadzącą zupełnie innymi ulicami część trasy.
Ta, dzięki poprowadzeniu jej uliczkami „starego” Pogodna prezentowała się bardzo malowniczo. Pojawiły się punkty muzyczne (były bębny, było coś w stylu jazowej improwizacji i więcej to już nie pamiętam), kurtyny wodne (te stały już wcześniej) i co najważniejsze – kibice! Podczas gdy do 10 kilometra byli to bardziej przypadkowi przechodnie, to na Pogodnie można było spotkać całe rodziny, które kibicowały z ogródka, rozwieszały bannery lub polewały rozgrzane ciała zimną wodą.
Tymczasem ja powoli zacząłem tracić siły. Ulice na Pogodnie mają to do siebie, że choć są malownicze, to są też bardzo nierówne i bieg po nich wymagał skupienia i mocno nadwyrężał moje zmęczone kostki (w końcu tydzień temu dostały w nomen omen kość na biegu Szlakiem Dzika). Lekką ulgę zafundowała mi ulica Mickiewicza, ale wtedy też zaczął się….
Mój własny dramat, czyli zmęczenie zaczyna się w głowie
W sumie kryzys zaczął się u mnie bardzo głupio. Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałem sobie, że trasa zawróci z powrotem w kierunku mety jeszcze na Mickiewicza, na wysokości restauracji El Greco. I tak się na to w swoim mózgu zafiksowałem, że gdy okazało się, że trzeba biec dalej, aż do zajezdni na Żołnierskiej moje ciało momentalnie opuściły wszystkie siły.
Do nawrotki biegłem jak za karę, nawet ramiona mi osłabły (serio, ledwo nimi machałem) a nogi zaczęły boleć całe, od stóp aż po łopatki. Myślałem, że zwrot w kierunku miasta mi pomoże, ale gdzie tam – było jeszcze gorzej (w końcu jestem tak daleko, chlip) a nierówny bruk ulicy Żołnierskiej sprawiał. że byłem coraz bardziej wykończony.
Ale przecież zły los odmieni się, gdy wrócę na asfalt ulicy Mickiewicza, prawda? Tak, tyle że gówno prawda. Na asfalcie złośliwy organizm zaczął płatać mi inne figle – w obu łydkach zaczęły pojawiać się krótkie i szybkie skurcze – jakby ktoś podłączył mnie pod prąd. CO JEST? Czyżby mp3 powodowało krótkie spięcie? Nie, to chyba właśnie przypomniało sobie o mnie piątkowe wesele.
Skurcze szybko zmusiły mnie do czegoś, czego nie zrobiłem jeszcze na żadnym biegu ulicznym – czyli do przejścia do chodu (serio, nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło). Najpierw na krótko, potem po raz kolejny, aż w końcu w okolicach 16 kilometra już tylko szedłem. Biorąc przykład z Nordic Walkingowców szło mi nawet żwawo, a nogi trochę się uspokoiły.
Tutaj mała dygresja. Na biegach nieraz zdarzyło mi się motywować znajomych, którzy przestali biec motywującymi tekstami w stylu:
- Biegnij Biegnij!
- Dawaj stary, dawaj
- Dasz radę, dasz radę
(w sumie jak teraz o tym piszę, to widzę, że strasznie lubię powtarzać dwa razy to samo). Teraz uwaga moim drodzy – BARDZO WAS ZA TO PRZEPRASZAM. Dopiero teraz, gdy znalazłem się po drugiej stronie barykady widzę, jakie to może być denerwujące. Ja po prostu czułem, że jeśli pobiegnę choć krok dalej to wydarzy się coś niedobrego. Niestety ciężko to wytłumaczyć tym, którzy akurat przebiegają obok (najlepszy byłby banner na plecach) więc takiego dopingu dostałem masę. Jedna osoba zagroziła nawet, że przestanie lubić jestesmyfajni na facebooku (nie będę pisał kto, Wojtek K, no dobra, napisałem, ale wybaczam, bo groźby nie spełnił;)). Z jednej strony było to wszystko bardzo miłe i cieszę się, że tyle osób miało jeszcze siłę w płucach aby krzyknąć w moim kierunku jakieś dobre słowo (BIEGNIJ KURWAAAA też zaliczam jako dobre słowo Panie żulu spod monopola). Ale mili moi – myślę, że mówię teraz w imieniu wszystkich ludzi, którzy musieli kiedykolwiek przystanąć na trasie biegu – jeden raz (ewentualnie dziesięć razy) wystarczy.
Dość powiedzieć, że po jednej takiej motywacyjnej sesji (ja szedłem, kobiety dopingowały, no to zebrałem się do lotu), zrobiłem krok aby wystartować do truchtu… a potem stanąłem i nie mogłem się ruszyć. Po prostu lewa łydka spięła się tak, że za nic w świecie nie mogłem wyprostować nogi. I pewnie tak stałbym do tej pory na podbiegu na Tarczyńskiego, z jedną nogą wygiętą jak jakiś dyskobol
gdyby nie to, że jakoś udało mi się rozmasować łydkę i poszedłem dalej. Zabawna sytuacja – Panie z patrolu medycznego, które minutę wcześniej dopingowały mnie abym biegł (na cholerę Was słuchałem) gdy doznałem skurczu nawet nie zwróciły na mnie uwagi. Fakt, nie prosiłem o pomoc, ale to chyba nie jest zbyt normalne, że jakiś gość kuli się na środku ulicy próbując rozmasować łydkę? Na biegu? ubrany jak biegacz? HELLO?
Do mety dowlokłem się w tempie umiarkowanie powolnym, szczęśliwie skurcze postanowiły chyba przerzucić się na kogoś innego i do końca trasu już mnie nie niepokoiły.
Przed metą spotkałem jeszcze P. która pstrykała wszystkim przedmetowe fotki (fotka przedmetowa to taka, na której jeszcze się nie uśmiechacie). I wreszcie – dokonałem tego, w dwie godziny i 35 minut FINISZUJĘ osiągając tym samym najgorszy czas w półmaratonie w całej mojej biegowej karierze. Gratulujemy Jacek, pogorszyłeś się nawet względem roku 2012, kiedy to pobiegłeś bez żadnego przygotowania na 2:23. A teraz czas na dygresję numer dwa – choćby nie wiem co się działo na mecie MUSI być uśmiech na twarzy. Bo jeśli tak jak ja, będziecie uśmiechnięci przez 99 % czasu a w tym jednym, małym procencie złapiecie się z bólu za kolano, to wiecie jakie zdjęcie trafi „do ludzi”? podpowiem – nie to uśmiechnięte.
No i jak półmaraton?
Na to pytanie na pewno każdy z Was, uczestników musiał w ostatnią niedzielę i poniedziałek odpowiadać niejeden raz. Więc właśnie – jak udał się 36 Szczeciński Półmaraton pod skrzydłami nowego organizatora?
Bardzo, bardzo fajnie.
Jeszcze raz wypada pochwalić doskonałą akcję informacyjną przed i po biegu. Niby nie ma to wiele wspólnego z samym procesem biegania ale jest cholernie ważne.
In plus zaliczam nową trasę, która choć wymagająca (bruk męczył) to zerwała z tradycją okrążeń (których nie znoszę) i poprowadziła przez pół miasta – świetna okazja aby trochę pozwiedzać.
Nie zawiedli wolontariusze – na punktach nawadniania każdy mógł liczyć na szybko wydany kubeczek z wodą lub izotonikiem oraz banana.
I co ważne – dzięki temu, że organizatorzy nie zdecydowali się na wręczenie zwycięzcom wysokich nagród pieniężnych na podium stanęli sami Polacy. Może dla większości nie ma to żadnego znaczenia a jednak rzuciło mi się w oczy. Nie tym razem, Kenijskie Hajs Komando!
Nie bez znaczenia były też dodatkowe atrakcje na mecie (fotobudka, zabawy dla dzieci) i urozmaicenie posiłku regeneracyjnego.
Naturalnie nie samym zachwalaniem ten blog żyje, czas więc na to co mi się nie podobało.
Skoro już jestem przy posiłkach – to kolejka, która do nich prowadziła była MA-SA-KRY-CZNA.
Wiem, że jeśli kilka tysięcy osób ustawia się w jednym ogonku to po prostu musi być kolejka, ale fakt faktem – ogonek kręcił się tak, jakby to była co najmniej przecena Crocs’ów w Lidlu z 60 na 59,99 (chociaż wtedy zapewne nie było by kolejki. w Lidlu panuje prawo silniejszego). Czy da się to zmienić? Może tworząc dwie kolejki? Nie wiem, stwierdzam fakt.
Po drugie – wiem, że się czepiam, ale czy naprawdę trzeba było ten nasz szczeciński bieg pozbawiać Gryfa?
W końcu Gryf to Szczecin, niezależnie od tego kto organizuje bieg.
A po trzecie… Piwo Lech na półmaratonie szczecińskim? Pozwólcie, że skwituje to filmikiem
i wszystko jasne!
A tak poza tym, to 36 PKO Półmaraton Szczeciński otrzymuje ode mnie..
9,5 w skali fajności
Można by pomyśleć, że przecież ledwo dowlokłem się do mety, że prawie padłem i że skurcze odebrały mi przyjemność z biegu. Niby prawda, ale o wiele bardziej cenię nowe doświadczenie (piłeś- nie jedź – i nie biegnij!) i przede wszystkim udział w naprawdę dobrej imprezie z super ludźmi. Oby za rok było jeszcze lepiej.
A ja już wtedy na pewno się przygotuję
taaaa, jasne :)
PS: Linki do zdjęć pojawią się pod tekstem w czwartek, muszę to wszystko zebrać w jedną całość, bo zdjęć jest MNÓSTWO!
Ło panie… za dużo paprykarzu :D A tak na serio. Mam nadzieję że w ten weekend walniesz długie wybieganie, bo będzie sieka za 2 tygodnie. Albo chociaż rozgrzewkę zrób :D
AAA, bo Ty nie wiesz – jednak nie biegnę… Spękałem :D
Ja jebie… Następnym razem założymy się o coś, i nie będziesz miał wyjścia :P
wiem, spękałem, ale wiem, że nie dobiegłbym do mety. A nawet to czy bym się tam dowlókł jest pod znakiem zapytania.
Prawo do nazwy „Półmaraton Gryfa” mają chyba poprzedni organizatorzy a browar Bosman nie był podobno zainteresowany współpracą…
@Paweł – nie wiedziałem & nie wiedziałem. Co do nazwy to trudno, tego już się nie uratuje, ale Bosman? Zawiodłem się i to srogo.