Tym, że wystartuję w Grand Prix Szczecina Maratończyk Team jarałem się już od tygodnia, jakby był to co najmniej jakiś ultra maraton.
Nic dziwnego – jak ktoś nie ruszył porządnie dupy od kilku miesięcy, to 5 kilometrów jawi się jako mega wyzwanie!
W sobotę na wszelki wypadek spisałem testament, odwiedziłem rodzinę i przejrzałem na zapas facebooka, w końcu nigdy nie wiadomo co będzie jak się wyrwę na to bieganie, co nie?
Budzik ustawiłem tak wcześnie, aby na pewno z wszystkim zdążyć – co prawda zapomniałem już jak ciężko wcisnąć się w koszulkę termoaktywną i w moje biegowe rajty, ale za to wyglądałem tak seksownie, że sam na siebie lecę. A ten wał wystający w okolicy brzucha to przecież mięśnie, zresztą, kto by się akurat nad tym skupiał.
Po dotarciu na miejsce pierwsze zaskoczenie – nie ma „bramy” z metą. Za to jest karetka – czyżby organizatorzy wiedzieli, że jestem aż tak bez formy i chcieli mi coś w ten sposób przekazać?
Ludzi też tak jakby mało. Nie ma podium. Nie ma namiotu dla tych, którzy chcieli by się przebrać (zawsze był) a depozyt przeniósł się za biurko Pań wydających numery startowe (które jak zawsze są bardzo miłe, pomimo mojego totalnego nieogarnięcia i które w tym miejscu serdecznie pozdrawiam).
Jedno na szczęście (prawie) nigdy się nie zmienia – mam na myśli jednoosobową ekipę DulnyFoto – Jarek jak zawsze zwarty i gotowy uświetnia imprezę swoją obecnością i przy okazji cyka od niechcenia fotki.
Tymczasem zegar coraz bardziej skłania się w kierunku godziny 11, więc powoli trzeba by się ustawić na linii startu. Tutaj też tłok jakiś jakby mniejszy niż ostatnim razem.
Jakiś plan na 5 kilometrów na totalnym roztrenowaniu? Po pierwsze – przeżyć. Po drugie dobiec. Mam zamiar go zrealizować na totalnym relaksie, bez spinania się i ścigania (czyli właściwie jak prawie wszystkie biegi, w których biorę udział).
Dzięki zamówionej pogodzie (na Grand Prix Szczecina aura zawsze dopisuje) trasa nie dostarcza specjalnie mocnych wrażeń – owszem, czasami jest trochę błota, ale jeśli ktoś osiąga takie tempo jak ja to jest to dla niego tak samo ważne jak to, kto wygrał ostatni maraton w Nowym Jorku. Czyli fajnie o tym pogadać przy wódce (bezglutenowej), ale w sumie nic poza tym.
Co ciekawe, zwykle gdy staram się biec szybko – to w miejscu gdzie trasa znowu wypada na asfalt mam już lekko dość. Dziś ten moment mi niestraszny – niech żyje bieganie na totalnym luzie!
A tak w ogóle, to potrzebowałem tego biegu. Niekoniecznie akurat tego, ale jakiegoś w ogóle. Serio, dawno nie czułem się tak dobrze, pomimo faktu że właśnie człapię się spocony i przegrzany (jak zawsze za ciepło się ubrałem w kierunku mety. Najfajniejsze jest to uczucie… takiej świeżości w głowie.
Na mecie totalnie nikt na mnie nie czeka. Więc sobie wbiegam tak od niechcenia, trochę z tajniaka, trochę z partyzanta. TRZYDZIEŚCI MINUT – tyle potrzebowałem. Pół godziny na 5 kilometrów!
Uwaga – teraz trochę statystyki – rok temu ukończyłem Grand Prix w około 27 minut. W tym – w 30 (dokładnie to nie wiem, bo zapomniałem wyłączyć EndoMendy (JAK TO SIĘ MOGŁO STAĆ!?!) i zorientowałem się jak telefon gadał w kieszeni gdy już wracałem do auta. Widać progres, jeśli tak dalej pójdzie, to za rok dotrę na metę w 35 minut a za kilka lat gdy dobiegnę to akurat na czas aby pomóc organizatorom zwijać sprzęt.
Po biegu czas na dekoracje – wprawdzie najlepsi Panowie akurat zniknęli (okazało się, że jeszcze gdzieś pobiegli, szaleni) ale najpierw dostało się Paniom (medale się dostało)
a potem wrócili najlepsi Panowie, więc też im się dostało.
Niestety, bez podium wygląda to o wiele gorzej.
Najlepsze zostawiłem na koniec – W LOSOWANIU TRAFIŁEM A PLECAK.
Szok był tak wielki, jakbym co najmniej dowiedział się, że właśnie otrzymałem Oscara (sorry Leonardo Dicaprio, znowu nie trafiło na Ciebie). Podnieciłem się tak, że aż pozrzucałem ze stołu z nagrodami medale.
I jeszcze jedno – okazało się, że w plecaku wsadzona była zupełnie nowa PUSTA REKLAMÓWKA! No nie mogę – dwie wygrane w jednym. Skąd organizatorzy wiedzieli, że kiedyś posiadałem pokaźną kolekcję reklamówek? Tak, serio – kolekcjonowałem reklamówki – miałem nawet kilka unikatów, naturalnie do momentu gdy Mama znalazła torby skitrane za tapczanem i skończyło się kolekcjonowanie… Teraz wróciły stare wspomnienia, a pusta torba zawsze się przyda, podobnie jak plecak.
I w sumie na tym mógłbym zakończyć relację, ale dziś czas na krótką refleksję.
Nie wiem, czy inni uczestnicy biegu uważają tak samo, ale ja wracając z zawodów do domu odniosłem wrażenie, jakby impreza powoli się zwijała. Od kiedy startuję nie pamiętam tak małej frekwencji, nie przypominam sobie też aby kiedyś zabrakło bramy na mecie czy czegoś tak oczywistego jak podium.
Powodów jest zapewne kilka – od tych najbardziej zagmatwanych (sympatie i antypatie szczecińskich biegaczy) przez bardziej oczywiste – takie jak duża oferta konkurencyjnych biegów (wiedzieliście, że w odbywającym się w soboty parkRUN biegło ostatnio już 30 osób?), wyższa opłata startowa w dniu zawodów i przede wszystkim fakt, że Grand Prix Szczecina Maratończyk team ma po prostu fatalną promocję – niby jest nowa strona, ale biegu prawie nie ma na facebooku (porównując z tym, ile dla City Trail robi Puszczyk Bukowy to można powiedzieć, że promocji nie ma w ogóle) nie mówiąc już o innych mediach społecznościowych.
Tak więc drodzy organizatorzy – DO ROBOTY! A Biegacze – widzę Was na następnym Grand Prix, które odbędzie się już 27 grudnia. Będzie okazja trochę odetchnąć od obżarstwa przy świątecznym stole, pobiegać w dobrym towarzystwie (tak, będę na biegu;)) i przede wszystkim trochę się poruszać. Nie muszę chyba zachęcać dwa razy?
A jeśli byliście (lub Was nie było) i macie ochotę na zdjęcia z biegu to galeria od dulny foto jak zawsze czeka na śmiałków! Będzie co oglądać przy porannej kawie. Stamtąd ukradłem zapożyczyłem też większość zdjęć wykorzystanych w relacji, więc nie mówcie nic Jarkowi;)
Bramy już kiedyś brakowało – rok temu:
https://www.jestesmyfajni.pl/2014/10/27/177-gdzie-ci-ludzie-gdzie-ta-magia-czyli-czego-zabraklo-na-drugim-biegu-grand-prix-szczecina-biegamy-i-jestesmyfajni/
Maratończyk nie wytrzymuje konkurencji i przy braku wsparcia ze strony runnersclub czy run expert, imprezy wypadają blado, o promocji nie wspominając, bo jej właściwie nie ma – gdyby nie Jarek Dulny i jego wydarzenia na facebooku „w obiektywie Dulny Foto” to podejrzewam, że na starcie stawiałoby się ze 30-40 osób.
W tym roku obrazu tragedii dopełnia fakt łączenia dotychczas osobnych imprez w jedną „Grand Prix” i „Biegu Wigilijno-Sylwestrowego”. Ten drugi był krótszy o nieco ponad kilometr (dystans bodajże 3,8km) i na nieco innej trasie, ale prawdopodobnie przez słabą frekwencję w ostatnią niedzielę ostatni bieg Grand Prix został przesunięty i połączony w jedno z tym drugim biegiem.
Jacek – niestety masz rację. Wprawdzie myślę, że nie wszystko stracone i przy odrobinie dobrej promocji można by jeszcze rozkręcić imprezę – tak jak napisałeś – wydarzenia od Dulny Foto to za mało :)
Decyzjęo połączeniu też odbieram jako słabą, a w dodatku wyglądała trochę tak, jakby została podjęta na miejscu pod wpływem małej frekwencji na ostatnim, biegu.
A co do braku bramy – patrz, rok temu też pisałem, że impreza jakoś podupada… proroctwo?