Od niedzieli minęło już trochę czasu a ja siedzę, wpatrując się w monitor i zastanawiam, jak dobrze zacząć tekst o moim ostatnim weekendzie w Poznaniu.
Mógłbym zacząć od celów, które postawiłem sobie przygotowując się do biegu oraz od planu treningowego, który wprowadziłem, aby je osiągnąć. Mógłbym, gdybym tylko miał jakieś założenia i plany treningowe (nie miałem).
Podobno niezłe na początek jest też krótkie nawiązanie do poprzednich startów – ale czy nie lepiej będzie jeśli po prostu podrzucę Wam link do relacji z 2014 (kliknijcie!) i do tej z 2015 roku (KLIK!)?
W takim razie najlepiej chyba będzie będzie, jeśli po prostu zacznę od początku. Tak więc zapraszam Was na relację, którą przecież muszę w końcu jakoś zacząć, bo przecież w niedzielę ukończyłem…
9 PKO Poznań Półmaraton
O ile rok i dwa lata temu decyzja o starcie w stolicy wielkopolski zapadała dość spontanicznie, to w tym roku zapisałem się właściwie chwilę po tym, jak pierwsza wzmianka o biegu mignęła mi na facebooku. Zapisałem, opłaciłem i … zapomniałem o tej imprezie na długi czas, przecież na początku roku ten start wydawał się być taki odległy. Czas ma jednak to do siebie, że jeśli tylko na chwilę spuścić go z oka to zasuwa jak oszalały. I tak oto kalendarz pokazał kwiecień a kwiecień zrobił wszystko, aby mnie przekonać, że w pewną dość chłodną, acz słoneczną sobotę zapakowaliśmy się z P. do samochodu (planowany wyjazd – 9:00 – faktyczny wyjazd 10:30 – nie jest źle) i ruszyliśmy w kierunku Poznania.
Zaraz po wjeździe do miasta – kierunek biuro zawodów. Tutaj organizatorzy sprawili mi małą niespodziankę. Pomimo tego, że tysiąc razy sprawdziłem, że pakiety startowe będą rozdawane przy Głogowskiej 14, to naturalnie w pierwszej kolejności dotarliśmy… do Hali widowiskowo – sportowej Arena. Bo przecież skoro to właśnie tam rok temu wydawano pakiety, to co mi tu będą organizatorzy wypisywać jakieś bzdury o Głogowskiej i Międzynarodowych Targach Poznańskich. Na miejscu szybko okazało się, że jednak (NIESPODZIANKA) nikt tam na mnie nie czekał, więc zapakowaliśmy się z P. do auta (to już drugi raz tego dnia) i wyruszyliśmy w kierunku MTP, co mi tam, niech stracę!
Po jakichś tysiącpięćsetstudziewięćset godzinach szukania miejsca parkingowego (znacie to, gdy po drodze jest mnóstwo miejsc,ale wy chcecie stanąć jak najbliżej i miejsc już nie ma a po jednym kółku sytuacja znowu się powtarza bo tam, gdzie jeszcze przed chwilą było puste już ktoś stanął?) dotarliśmy w końcu do biura zawodów, które w tym roku mieściło się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Taak, problemy z zaparkowaniem to zdecydowany minus takiego adresu.
Poza tym, czy ktoś może mi wytłumaczyć – czy w Poznaniu w sobotę obowiązuje strefa płatnego parkowania?!?
Ile tu ludzi!
Jak co roku, przed biegiem odbywały się targi Poznań Sport Expo. Mam wrażenie, że dzięki nowej lokalizacji liczba wystawców była tym razem nieco wyższa niż w poprzednich latach.
Ludzi, którzy odwiedzili targi było zdecydowanie więcej niż ostatnio – nie wiem, czy natrafiłem na taką oblężoną godzinę, ale tłum był dość gęsty i ludzie na stoiskach mieli sporo roboty.
Z targów wspominam trzy rzeczy – po pierwsze takie ustawienie stoisk, że trzeba było przejść koło każdego (nie lubię takiego narzucania, kto chce ten przejdzie a przez to robi się tłok). Po drugie miłego człowieka, który wcisnął mi do ręki ulotkę zapraszając do udziału w PKO Maratonie w Szczecinie – spoko stary, może wpadnę, w końcu Szczecin to chyba nad morzem?;). A po trzecie smutnego Pana, który stał na stoisku z jakimś takim magicznym sprzętem, który miał sprawiać, że buty biegowe nie będą śmierdziały (jakieś ultradźwięku czy wuj wie co) – TOTALNIE nikt się nim nie interesował. Proszę Pana, biegacze kochają ten smrodek, on przypomina nam o trudach treningu ;).
W drugiej części hali targowej rozlokowało się biuro zawodów (tu wszystko przebiegło bardzo szybko i sprawnie – super pakiet startowy – najbardziej podoba mi się worek żeglarski i piwo (piwo w zasadzie miało jedną wadę – było go za mało, tak o dwa sześciopaki – organizatorzy – popracujcie nad tym).
Po tym pozostało mi jeszcze tylko uderzyć na pasta party – makaron (bleeee) z mięsnym sosem (mniam) wszedł mi całkiem bezboleśnie – progres do dwóch zeszłych lat, gdzie nie mogłem zmęczyć tej lekko rozgotowanej papki.
Przed startem – najpierw masa, potem… sraczka?
Jako, że na miejscu czekali już na nas znajomi, to sobota upłynęła mi szybko w atmosferze piwno – spacerowo – barowo – obiadowo – kolacjowo – deszczowej.
Nie będę ukrywał – Poznań ma świetną ofertę jeśli chodzi o spędzanie wolnego czasu. Na niewielkiej przestrzeni (rynek i okolice) można zjeść, wypić, wziąć udział w marszu obrońców dzieci nie narodzonych, demonstracji kobiet żądających prawa swobodnego wyboru, spić się, wytrzeźwieć i przy tym wszystkim maksymalnie raz -zebrać wpierdol (czasem uda się nawet bez). W Szczecinie coś takiego jest totalnie nie do pomyślenia! (trzeba bardziej się nachodzić)
Dlatego też, jak to zawsze przed biegiem nie potrafiłem się powstrzymać od pochłonięcia dwóch obiadów, kilku deserów, kawy i zapicia tego wszystkiego dużą ilością piwa. W ostatnim lokalu razem z daniami z karty zamawiałem też jednocześnie węgielek (nie mieli) obawiając się rewolucji żołądkowych. Szczęśliwie, obyło się bez rewelacji i po powrocie do hotelu mogłem spokojnie usnąć i obudzić się gdy nastała już..
Niedziela, do startu…
Czy ja już wspominałem, że nienawidzę biegać w deszczu? Wprawdzie w prognozie coś tam na ten temat przebąkiwali, ale jako niepoprawny optymista (czytaj pozytywny idiota) zawsze do ostatniej chwili wierzę, że natura zlituje się nade mną i przykręci kurek z deszczem.
Niestety, czas mijał a deszcz padał. Chwilę po wyjściu z hotelu byłem już totalnie przemoknięty, a przynajmniej tak mi się wydawało. Prawdziwa wilgoć miała dopiero nadejść.
…Gotowi…
O ile nowa lokalizacja w porównaniu z okolicami jeziora Maltańskiego wypada zdecydowanie blado (zakorkowane ulice i podenerwowani kierowcy versus zielona trawka i uśmiechnięci biegacze dookoła Malty) to sama strefa startu została rozwiązana zdecydowanie lepiej niż rok i dwa lata temu.
Organizatorzy zdecydowali się na start falowy – zamiast wszyscy jednocześnie stać w korku, który ani chybi wytworzył by się na starcie (TRZYNAŚCIE TYSIĘCY OSÓB!!!) puszczano poszczególne strefy czasowe w kilkuminutowych odstępach czasowych, dzięki czemu jeszcze kilka chwil przed startem zamiast tłoczyć się w ludzkiej masie stałem sobie kulturalnie i przyglądałem, jak inni robią rozgrzewkę (ja w tym czasie robiłem zdjęcia).
Mała aktualizacja: Zapomniałem napisać jeszcze o jeszcze jednej MEGA SUPER HIPER sprawie. Taki drobiazg, pierdółka, a zapadła mi w pamięć jak mało co. W pewnym momencie z głośników padło hasło: a teraz przybijamy sobie piątki. I mówię Wam, każdy miał na twarzy takiego banana (nawet ja, wieczny ponurak;)) że głowa mała. Fajnie tak uścisnąć grabę zupełnie obcym ludziom, których przecież stoją na starcie w dokładnie tej samej sprawie co my :D uśmiech sam wjeżdżał na twarz.
Atmosferę cały czas nakręcał bardzo dobry konferansjer (jego styl podobał mi się zdecydowanie bardziej, niż Pana, który prowadzi ostatnio sporo biegów, w których uczestniczę – w Poznaniu był też na mecie. Ma on wprawdzie ogromną wiedzę i doświadczenie, ale czasami potrafi przysadzić jakąś tak na maksa dziwną uwagą, że nie wiem czy śmiać się czy płakać.
Szczęśliwie konferansjer ze startu by zdecydowanie właściwą osobą na właściwym miejscu – a miejsce miał bardzo nietypowe, bo wisiał kilkanaście metrów nad ziemią w koszu podnośnika.
Nie wiem też, po co po raz kolejny na trasie biegaczy stanęły stoły z tańczącymi na nich dziewczynami. Wiem, że fajnie to wygląda (oczywiście JA NIE PATRZYŁEM – wiecie, P. też czasami czyta moje relacje;)) ale biegacze są przed startem raczej skupieni na sobie i nadchodzącym biegu niż na takich atrakcjach – a ja sam mało się o taki stolik nie rozbiłem. Ale to szczególik, bo w końcu nadeszła pora na..
…START!!!
Nareszcie, ruszamy. Dzięki startowi falowemu idzie całkiem szybko i nawet nie robi się korek… o własnie się zrobił. Wszyscy utknęli na chwilę już na pierwszym zakręcie (mocne zwężenie)
Potem truchtamy już dosyć sprawnie a w miarę rozciągania się peletonu wszyscy nabierają całkiem przyzwoitej prędkości.
W tłumie, obok tych wszystkich „normalnie” ubranych osób jest naturalnie mnóstwo pozytywnych świrów, m.in. smok
czy świnka
który co chwila albo stawał albo leciał do przodu, krzycząc „z drogi, świnka biegnie” i wiele innych zakręconych osób.
Jako, że podczas oczekiwania na start wszyscy zdążyli już całkowicie przemoknąć, to nikomu już prawie nie przeszkadza (nawet ja nie narzekam) stojąca w majtkach i lejąca się po plecach woda.
Ciekawym odczuciem były fale, które co jakąś kałużę zalewały mi buty (całkiem zabawne, spróbujcie wejść w skarpetkach do wanny to zrozumiecie jakie to uczucie). Cóż, podczas tego biegu zdecydowanie nie spociły mi się stopy. Ech, smutny Pan od przyrządu odświeżającego buty będzie jeszcze smutniejszy..
Na trasie spotykam też sporo biegaczy ze Szczecina, siemano!
I tak sobie biegniemy, fajnie jest, prawda?
W okolicach piątego kilometra pojawia się pierwszy punkt nawadniająco – żywieniowy – taktycznie olewam, picie mam swoje a z jedzenia czekam na jakąś budkę z kebabem.
Forma dopisuje aż jestem zaskoczony, nogi same mnie niosą.
10 kilometr – ten cholerny podbieg
Pierwsze zwątpienie w nogach pojawia się dopiero w okolicach dziesiątego kilometra. Organizm, pomny podbiegu, który ma nań czekać na 11 km daje mi znać, że chętnie wziąłby gorący prysznic a najchętniej to się tak ze dwa dni zdrzemnął.
Jednakże zbieram się w sobie i prę dalej. Słynny podbieg na Hetmańskiej biorę na pełnej, zastanawiając się, co w nim niby takiego strasznego (chyba te toalety na zakręcie, a jakbym nie wyrobił na wirażu? Przesrana była by sprawa).
Podbieg okazał się jednak zdecydowanie bardziej zdradziecki – początkowo wysoki kąt, który zmuszał organizm do wykrzesania z siebie dodatkowych sił potem przechodził w łagodną, prawie niezauważalną górkę, która postępie wysysała z człowieka siły. Muszę przyznać, że zdrowo mnie wymęczył i do 15 kilometra dobiegałem z lekkim zwątpieniem w nogach, oczach i w głowie.
15 kilometr – gdyby to był bieg na 15 km, to już byłbym na mecie
Ale to półmaraton, więc muszę jeszcze trochę się pomęczyć. Pierwszy raz w życiu biorę na punkcie odżywiania czekoladę – fajna opcja i jakże miła odmiana po tych żelach energetycznych i izotoniku.
Po drodze na trasie, oprócz podbiegu z sił ograbiły mnie dwie duże „agrafki” miejsca, w których najpierw biegnie się w jedną stronę a potem zawraca i biegnie z powrotem tą samą trasą, drugą stroną ulicy.
Szczerze nie znoszę takich rozwiązań – chociaż wiem, że są potrzebne aby nabić kilometry do trasy biegu. Nawet chodząc nie lubię iść i wracać tą samą trasą, więc podczas biegu jest to dla mnie podwójnie męczące.
Kilka kilometrów przed meta trafiam na odcinek z mnóstwem motywacyjnych transparentów.
Zaczynając od klasycznego już „BIEGNIJ TERAZ, KUPA PÓŹNIEJ” po „UŚMIECHNIJ SIĘ, JEŚLI BIEGNIESZ NAGO” po obiecujące „NA MECIE DARMOWE PIWO & SEX” – kibice na całej trasie dopisali i pozytywnie zaskakiwali swoim dopingiem.
Niestety akurat w tym miejscu byłem zajęty wyżynaniem sobie wody z majtek i nie zdążyłem pstryknąć żadnych zdjęć.
prawie, prawie i … META!
Ostatnio, podczas nielicznych treningów odkryłem, że jeśli się zepnę, to potrafię pocisnąć nieco szybciej. Podczas biegu obiecałem więc sobie, że na 20 kilometrze dociskam gaz i lecę ile sił w nogach.
Jak pomyślałem tak zrobiłem – i przy okazji odkryłem, że tych sił wystarczyło by spokojnie na kilka dobrych kilometrów a ja sam niepotrzebnie blokowałem się strachem, że jeśli docisnę zmęczenie i brak formy sprawi, że wysiądę gdzieś po drodze. Jest to dla mnie cenna nauczka – siła nie siedzi tylko w nogach ale i w głowie – i dlatego ważne, aby na treningach dokładnie sprawdzić swoje możliwości (nie popełniajcie mojego błędu, przed biegiem nie robiąc ANI RAZU dystansu z zawodów).
Pomimo tej kilometrowej spinki ma metę wpadam w mało imponującym czasie 2 godzin i 12 minut. Ale jestem szczęśliwy :) Nie z czasu, no co Wy, ale z tego że jestem, że przebiegłem i dotarłem w to miejsce :)
Meta, zlokalizowana na dziedzińcu Międzynarodowych Targów Poznańskich była sprawnie zorganizowana (strefa zawodnika z jedzeniem i piciem elegancko oddzielona od Kibiców) choć dla kibiców właśnie nieco zabrakło tu miejsca. W porównaniu z zeszłym rokiem i metą nad Maltą nie miała ona żadnego uroku (ach, wspominam te zielone tereny wokół Malty, gdzie dwa lata temu ledwo kuśtykałem do hotelu). Ot, zwykła meta w centrum miasta.
Zjadam kawałek czekolady (po biegu gorzka nie smakuje jak zły brat bliźniak mlecznej ale jet nawet zjadliwa), wypijam wodę (ach, słodki smak wody po 21 kilometrach z izotonikiem) i już odbieram medal, spotykam P. i odbieram moje pobiegowe piwo. Orgazm, dziękuję, dobranoc.
Fajnie było!
Nie mogę napisać nic innego, bo ewidentnie bym skłamał. Poznańska połówka bardzo ale to bardzo mi się podobała.
Na minus, imprezie zarzucić mogę tylko pogodę (sprawa nie do uratowania, więc nie zrzucam jej na organizatorów) oraz decyzję o przeniesieniu Mety z Malty na MTP.
Wszystko inne bardzo mi się podobało i gdyby nie te dwie (a w zasadzie jedna) sprawy, bieg miałby u mnie 9,9 na 10 punktów.
A tak, 9 PKO Poznań Półmaratonowi przyznaję jedynie
9,5 punktów w skali fajności
Dałbym więcej, no ale muszę być obiektywny ;)
Uruchomiłem to w 2019 roku. Całkiem niezły półmaraton, szczególnie podobała mi się organizacja i przebieg półmaratonu.
Jak zwykle poprawiłeś mi humor swoją relacją :P Wyglądałam podobnie gdy dostałam piwo :D
Zdechła – cieszę się :) cóż, gdy wypiłem kilka łyków piwa to nikt nie zauważył mojej ekstazy bo w majtkach i tak miałem już mokro – deszcz jednak na coś się przydał :P
Ja byłam tylko w roli kibica, ale muszę przyznać, że organizacja tej połówki stała na europejskim poziomie. Jako kibic świetnie się bawiłam i dzięki atmosferze nawet deszcz mi nie przeszkadzał. O i tak, z pakietu też najbardziej podobał mi się worek :p
Relacja jak zwykle jest fajna! Wśród tych 11300 osób widziałam kilka z Wieczornego Biegania, ale Ciebie niestety nie. A kamień miałam schowany w kieszeni! ;)
Anniape – i jak poszło Twojemu zawodnikowi?
Mi jako biegaczowi mimo wszystko przeszkadzał ;) choć to było ciekawe doświadczenie. Worek już nam się przydaje w domu, jest fajny, kolor trochę mało męski ale co tam ;)
a ja ubrałem się tak charakterystycznie a Ty i tak mnie nie zauważyłaś? Wstyd :)