Historia, którą teraz Wam przytoczę jest autentyczna, nie zmyślam ani słowa.
Jest rok 2017, tajna baza, w której powstaje blog jestesmyfajni.pl, czyli moje mieszkanie. Właśnie kończę ciężki trening cardio czyli zszedłem po schodach z trzeciego piętra wynieść śmieci i wróciłem o własnych siłach.
Nagle dzwoni telefon. Numer na wyświetlaczu jakby znany, ale jednak nigdy wcześniej do mnie nie dzwonił. Jednak nie zastanawiam się długo, odbieram, może to dzwoni Hunert Urbański albo Radio Zet z informacją, że zaraz wygram wielkie pieniądze?
-Halo, Jacek? – słyszę w słuchawce.
-Tak, a czy to Hube... – chciałem zapytać, ale głos w słuchawce brutalnie mi przerywa. – Daj spokój jaki Hubert Urbański, to ja, Jacek z 2018 roku. Dzwonię do Ciebie z przyszłości, aby Ci powiedzieć, że w czerwcu 2018 roku weźmiesz udział w sztafecie biegowej.
-Jacek? Czyli że ja? Z przyszłości? Słuchaj, facet, być może wierzę w w podróże w czasie, ale tym razem, jestem pewien, że robisz sobie żarty. Jak chcesz mnie nabrać, to musisz bardziej się postarać. Kończe tą rozmowę, nara.
-Co? Jakie żarty, mówię absolutnie poważnie. Ale poczekaj, zdradzę Ci jeszcze numery na szóstkę w lotto i podpowiem, gdzie schowałeś tą stówę, której od miesiąca nie możesz znale…... i tu śmieszek z „przyszłości” przerwał, bo go rozłączyłem.
Wybrał słaby sposób aby mnie nabrać, ja przecież nigdy w życiu nie wziąłbym udziału w biegu, w którym trzeba się ścigać i szybko biegać.
A teraz jest rok 2018, siedzę w nowej kwaterze bloga i trochę żałuję, że nie zapisałem sobie tych liczb na kumulację, bo właśnie w zeszłą niedzielę odbył się…
Bieg sztafetowy NCDC Business Race
a ja wziąłem w nim udział.
Dlaczego nigdy do tej pory nie biegałem w żadnych zawodach drużynowych? To proste. Nie lubię sportów drużynowych. Bieganie lubię właśnie za to, że każdy biegnie sam i przede wszystkim dla siebie i nikt nie jest zależny od mojego wyniku (no może poza P., która zwykle czeka na mecie aż doniosę zwłoki do mety). Po drugie – nie lubię się spieszyć. Bo i po co, przecież jeśli przyjrzycie się ludziom na mecie każdego biegu, zauważycie, że to ostatni przybiegają uśmiechnięci i zrelaksowani a ci pierwsi są zazwyczaj skrzywieni i nie wyglądają na zadowolonych. Przypadek? Nie sądzę.
Jednak jakimś cudem dałem się namówić, przekonany przez kolegę, który okłamał (!) mnie dwa razy – po pierwsze twierdząc, że nasza drużyna będzie biegła na spokojnie, a po drugie – że do zawodów jest jeszcze dużo czasu. Nie wiedział wtedy, z jakim asem treningu ma do czynienia – dla mnie żaden okres czasu nie jest zbyt długi aby zaniedbać budowanie formy.
Ale od początku – o co chodzi w biegu sztafetowym? Zapewne jeśli interesujecie się sportem wyczynowym, to idea sztafety nie jest Wam obca. Wyobraźcie sobie, że jest piątek wieczorem a Wy pijecie u znajomych na kwadracie. Impreza jest zacna, niestety z jedną, poważną wadą. Alkohol skończył się już przed dwudziestą. Ktoś postanawia uderzyć do żabki po pół litra, ewentualnie sześciopak. Odległość od punktu spożycia do punktu nabycia wynosi 1000 metrów (500 metrów w tą i drugie tyle z powrotem). Pierwszy śmiałek wyrusza na karkołomną misję i wkrótce powraca z flaszką w ręku. Niestety, ze względu na szalejącą falę upałów i fakt, że wódka w wysokiej temperaturze szybko paruje – pierwszy transport kończy się jeszcze szybciej niż się pojawił. Do momentu zgona ogólnego, operacja zostanie powtórzona jeszcze 3 razy. I otóż, moi drodzy – właśnie to jest idealny przykład na sztafetę 4 x po 1000 metrów. Można też biegać, po trasie, bez wódki, ale o ile nudniejszy byłby to przykład?
A sztafeta NCDC? To właśnie ta nieco nudniejsza wersja, w której rolę flaszki, przekazywanej z rąk do rąk przejmuje pałeczka (pałeczka przejmuje pałeczkę), którą podają sobie w strefie zmian biegacze. A każdy z nich musi pokonać 4 kilometry.
Trasa, czyli szczyt szczytów (i sadyzmu ;))
Myślałby kto, że impreza przeznaczona dla pracowników firm (bo to do firm kierują swoją ofertę organizatorzy biegu NCDC) powinna być przystosowana do dzisiejszych firmowych standardów – szeroka, prosta jak firmowe procesy i wyasfaltowana, tak aby przedstawiciele handlowi mogli ją pokonać w swoich Octaviach i Kiach Ceed kombi.
Niestety, podczas jej planowania, zamiast wykazać się litością postawiono raczej na sadyzm. Wszystkie te oderwane od biurek korpo ludki, nie dość, że musiały pokonać 4 tysiące metrów, to jeszcze ilość podbiegów, jakie zafundowano nam na trasie sprawiła, że nawet najbardziej wytrenowani zawodnicy jak ja (w biurze gram dużo w piłkarzyki a to z pewnością liczy się jako trening) wątpili, czy dadzą radę.
Serio, przez ostatni rok pracy w korpo wszedłem na piąte piętro po schodach, tylko raz, bo namówił mnie kolega i na drugim, gdy już straciłem oddech głupio było się wymówić (plus, nie miałem karty aby wezwać windę na to piętro). A w niedzielą, łączna wartość przewyższeń terenu wyniosła 61 metrów (31 w górę i 30 w dół). I trzeba było to pokonać nie jeden raz.
Muszę jednak przyznać, że chociaż początkowo hejtowałem te wszystkie podbiegi, to teraz, z perspektywy czasu i zakwasu myślę, że dodały one zawodom pikanterii i gdybyśmy biegali po płaskim było by nudno. Jedyne, do czego mogę się doczepić i zrobię to, to bardzo krótki, bardzo stromy i bardzo wąski podbieg, zaraz za startem – ej, to nie bieg przełajowy, aby fundować zawodnikom takie przeszkody.
Strefa zmian – czyli przekazywanie pałeczki
Nigdy wcześniej nie biegłem sztafety (no, chyba, że taką do monopola) i bardzo mnie ciekawiło, jak wyglądają momenty, w których będziemy przekazywać sobie pałeczkę. Urządzono to bardzo profesjonalnie – finiszujące swoje okrążenie biegacze podbiegali do wygrodzonych miejsc, w których stali kolejni członkowie ich drużyn (w każdym takim wygrodzonym boksie stało po kilka osób z różnych drużyn) i gdy jeden zawodnik kończył bieg z jednej strony – po drugiej stronie ogrodzenia startował kolejny. Dzięki temu nikt się o siebie nie potykał, zmęczeni nie mieszali się ze startującymi i panował ogólny porządek.
Wprawdzie ja, dobiegając do strefy zmian byłem już tak zmęczony i zakręcony, że byłem gotowy wcisnąć pałeczkę do pierwszej wyciągniętej ręki (i prawie tak zrobiłem celując w rękę gościa, który stał dużo przed boksem naszej firmy) – na szczęście w porę się ocknąłem i doniosłem ją we właściwe miejsce.
Najcięższe zadanie mieli ci, którzy pobiegli pierwsi (walczyli w największym tłoku) i ostatni (najbardziej wyczekiwano ich na mecie). Ja strategicznie wystartowałem na drugiej pozycji, dzięki czemu nie przepychałem się z czołówką (piszę prawie tak, jakbym miał na to szansę) a jeszcze mogłem sobie postać w strefie startowej czekając na pozostałych dwóch kolegów, którzy biegli po mnie i poudawać cwaniaka przed tymi, którzy jeszcze nie wystartowali.
Miejsce przekazania pałeczki było jednocześnie startem i metą – a pomimo to wszystko przebiegło (biegło, kumacie!) sprawnie i bezboleśnie, a umiejscowienie całej „akcji” w jednym miejscu pozwoliło organizatorom zapewnić wszystkim odpowiednią rozrywkę i na bieżąco podtrzymywać entuzjazm biegaczy i kibiców.
A żebyście się nie nudzili…
Organizatorzy, czyli stała ekipa, którą możecie kojarzyć z Run Expert zapewnili na miejscu (jak zawsze) sporo atrakcji. Przed biegiem wszystkim przygrywała orkiestra (jak w amerykańskim high school), konferansjer cały czas dbał, aby odpowiedni poziom decybeli w powietrzu był utrzymany a po biegu każda drużyna otrzymała paczkę z hipsterskim jedzeniem i nieco mniej hipsterskim piwem bezalkoholowym (każdy wie, że hipster pije tylko kraftowe piwo IPA, koniecznie w zimnym kuflu) ale piwo, choć koncernowe to wchodziło w nasze spragnione organizmy jak ambrozja.
A wracając do rozrywek, to ich zestaw, choć bogaty, to jednak dość standardowy został tym razem wzbogacony zupełnie niestandardowymi… oświadczynami. Jeden z kibiców postanowił wykorzystać okazję, iż jego wybranka serca jest zapewne po pokonaniu 4 kilometrów w 30 stopniowym upale nieco zdezorientowana i oświadczył się jej. Dziewczyna oświadczyny przyjęła, a ja mimo wszystko mam nadzieję, że nie będzie się potem wypierać chwilową niepoczytalnością i para przeżyje w szczęściu jeszcze wiele wspólnych startów. Oby im się wiodło.
Mnie, wspólnie z innymi drużynami z firmy nogi powiodły w ślad za kolegą, który niósł paczkę ze wspomnianym wcześniej hipsterskim żarciem. Gdy już wszyscy byli już na mecie zasiedliśmy jeszcze wspólnie dzieląc się chlebem razowym, hummusem i pomidorkami koktajlowymi a to wszystko zapijaliśmy piwem i sokiem jabłkowym. Do dziś dziwię się, że nikt nie dostał po tym sraczki.
Myślę, że aspekt integracyjny został wypełniony idealnie, bo chociaż w biurze z większością osób mijamy się głównie na korytarzach, mówiąc sobie tylko cześć, a czasami i bez tego, to po biegu wszystkich zbliżyło, choćby na moment to wspólne doświadczenie.
NCDC – podsumowanie
Rok pracy w korporacji nauczył mnie tego, że każde spotkanie musi mieć jakieś podsumowanie. W pracy czasami jest z tym ciężko, bo jak mówi przysłowie – z pustego i Salomon się nie zaleje, a po niektórych zebraniach ciężko sklecić kilka konkretnych słów, głównie dlatego, że wszyscy już dawno śpią.
Jednak myślę, że podsumowując NCDC Business Race 2018 dam jednak radę napisać kilka sensownych zdań.
Co mi się podobało ?
- Organizacja imprezy – właściwie każda impreza organizowana przez ludzi z Run Expert mi się podoba. Dla tych, którzy słyszeli jak narzekam na pewną wtórność – poczekajcie jeszcze chwilę i przeczytajcie, co mi się nie podobało.
- Forma biegu – na pewno nie zostanę fanem sztafety, bo jako najsłabsze ogniwo (pobiegłem na około 24 minuty, podczas gdy inni zawodnicy z zespołu zmieścili się w 20 minut a jeden taki wariat złamał nawet 18) odczuwałem presję kolegów, którzy wprawdzie byli bardzo tolerancyjni, ale wiem, że chcieli by abym urwał te 3 – 4 minuty i poprawił wynik zespołu. Jednakże, było to coś nowego i jako doświadczenie do kolekcji będę NCDC bardzo miło wspominał.
- Elastyczność organizatorów – chociaż 4 kilometrowa trasa początkowo nie przewidywała punktu z wodą, to temperatura nakłoniła organizatorów do umieszczenia takowego w okolicach 2 – 3 kilometra. Niby nic, ale pomogło i świadczy o klasie.
- Ludzie – serio, poza (jak zawsze) nieco zestresowaną i spiętą czołówką biegnącą na swój i zawodów rekord, wszyscy byli wyluzowani, uśmiechnięci i zadowoleni. Fajnie mi się gadało z ludźmi, z którymi od roku nie zamieniłem prawie słowa, więc jest profit. Ach, i było też kilka osób, które pytały co z blogiem – to dla Was piszę ten tekst.
Co mi się nie podobało ?
Przeczytałem cały tekst jeszcze raz i okazuje się, że rzeczy, które za chwilę wymienię jako minusy kilka linijek tekstu wyżej opisałem jako zalety. Uznajmy więc, że po prostu jak zawsze musiałem się doczepić i że w perspektywie czasu wszystko mi się podobało. No, może poza pierwszym, stromym podbiegiem.
Trasa. Uważam, że chociaż lokalizacja na taką imprezę była idealna (park Kasprowicza, blisko do centrum) to można było skrócić trasę o kilometr a niekoniecznie ciągnąć ją przez tyle podbiegów. Dzięki temu bieg stałby się jeszcze atrakcyjniejszy dla biegaczy amatorów a to ich najbardziej lubię spotykać na zawodach. A pierwsza górka, krótka, ze stromym podbiegiem nadawała by się raczej do biegu przełajowego a nie na sztafetę.Powtarzalność. Pamiętam, że kiedyś, kiedy biegałem w Grand Prix Szczecina (które swoją drogą było powtarzalne jak cholera) to w pewnym momencie łapałem się na tym, że wiedziałem, jaka piosenka poleci za chwilę z głośników. w tym momencie pozdrawiam organizatorów, którzy tą uwagę przeczytali i zmienili repertuar :). Imprezy organizowane przez Run Expert i K2 Partners mają w sobie taką nutkę powtarzalności. Nie znaczy to bynajmniej, że są złe – wręcz przeciwnie – reprezentują bardzo wysoki poziom – najlepszy w Szczecinie i wysoki w porównaniu z kilkoma biegami, w jakich startowałem poza miastem. Ale za każdym razem, kiedy idę na ich bieg, wiem dokładnie czego się spodziewać. Zaskoczcie mnie czymś kiedyś! Wiem, że to marudzenie i ktoś, kto nie zwiedził wszystkich szczecińskich startów po kilka razy (albo nie jest takim marudnym człowiekiem jak ja) nawet tego nie odczuje, ale to mój blog i będę pisał, co mi się podoba.
Ogólnie bieg dostaje ode mnie bardzo mocne ..
8 na 10 w skali fajności
dobrze się bawiłem, znajomi dobrze się bawili i przede wszystkim – dotarłem na metę szybciej niż w 35 minut, a takiego czasu właśnie się obawiałem.
Jeśli w Waszych firmach można było się zapisać na NCDC Business Race 2018 a wy olaliście temat – żałujcie, bo było fajnie. A jeśli miejsca, w których pracujecie jeszcze nie wpadły na to, aby zafundować Wam taką rozrywkę – zawalczcie o udział w następnym roku bo to dobra zabawa, która na prawdę mega integruje. A jeśli ja zachwalam bieg, w którym trzeba było się spieszyć, to coś musi być na rzeczy, prawda? A teraz wybaczcie, ale muszę kończyć, czas jeszcze zadzwonić do 2017 roku…
A na koniec to, po co biegacze biegają na prawdę. Nie, to nie kondycja. To zdjęcia! Sprawdźcie galerię:
(to im zawdzięczam także zdjęcie tytułowe; więcej zdjęć od chłopaków ma się jeszcze pojawić na profilu NCDC)
a jeśli jeszcze nie polubiliście jeszcze ich fanpejdży to zróbcie to koniecznie :)
0 komentarzy