Słuchajcie, muszę to napisać.
W sumie to nie wiem, czy pamiętam jeszcze jak pisze się relacje z biegów. Jeszcze w ostatnią niedzielę rano nie wiedziałem też, czy w ogóle pamiętam, jak się biega, ale stanąłem na starcie i jakoś wyszło (a raczej pobiegło).
Więc spróbuję z tą relacją, raz kozie śmierć. Przecież w końcu stanąłem na starcie…
39 Szczecińskiego Półmaratonu
i w dodatku dotarłem do mety. Nawet nie musiałem pokonywać 21 kilometrów :) Ale od początku.
Kiedy na początku tego roku zauważyłem że zaczęły się już zapisy na półmaraton, od razu zapisałem się jako jeden z pierwszych. Przede mną byli chyba tylko ci, którzy kliknęli w powiadomienie o starcie zapisów mózgiem podłączonym do komputera, albo nie musieli się tak jak ja zastanawiać czy sierpień to ósmy czy dziewiąty miesiąc w roku (tak, ja, to zodiakalny Lew). Serio, zapisałem się od razu, gdy wystartowała strona a i tak byłem 48. JAK TO MOŻLIWE !
Niski numer startowy zmotywował mnie do wysokiego wyniku na mecie. Postanowiłem ciężko trenować, dawać z siebie wszystko przez te kilka miesięcy, tak, aby 26 sierpnia przekroczyć metę w rekordowym czasie (czyli poniżej dwóch godzin) z uśmiechem na ustach i ze ścięgnami Achillesa, które nie będą ścigały się z kolanami w tym, które z nich pierwsze wyłączy mnie z powodu bólu.
A potem, jakoś tak umknęło mi kilka miesięcy i nastał czerwiec, kiedy to stwierdziłem, że jeśli teraz się nie wezmę, to z dobrego wyniku nici. I wiecie co? Nie wziąłem się.
W lipcu było tak cholernie gorąco, że bałem się, iż wyjście na trening roztopi mi podeszwy w nowych butach (tak przy okazji, czytaliście już recenzję Nike Air Zoom Pegasus 35?) więc gdy nadszedł sierpień poszedłem po rozum do głowy i zacząłem ostro trenować zastanawiać się, czy 10 kilometrów to nie byłby lepszy dystans. Jako, że wobec samego siebie potrafię być mega przekonujący, udało mi się siebie szybko namówić i dzięki uprzejmości organizatorów, rzutem na taśmę, tuż przed zamknięciem tej możliwości przepisałem się na dyszkę.
I tak oto, po tej super-arcy-długiej dygresji stanąłem na starcie..
39 Szczecińskiego Półmaratonu (ale na dziesięć kilometrów)
Skracanie sobie dystansu biegu jeszcze przed startem idzie mi tak dobrze, że może jeszcze kiedyś nauczę się skracać swoje blogowe teksty. Wtedy nie będę ich pisał przez miesiąc z kawałkiem a Wy nie będziecie musieli się męczyć z kilkunastoma tysiącami znaków za każdym jednym razem. No, chyba, że nikt tego nie czyta, to dajcie znać (jak macie dać znać, skoro nikt już tu nie dotarł?!)
Po pierwsze – pogoda
Każdy z Was, kto nie spędził ostatnich miesięcy w jakichś chłodnych miejscach (Egipt, Demokratyczna Republika Konga, Powierzchnia Słońca, Piekło) wie, że temperatury jakie jeszcze niedawno mieliśmy w Polsce nie rozpieszczały biegaczy. One ich rozpuszczały, zamiast rozpieszczać. No bo serio, 34 stopnie w powietrzu daje jakieś 500+ stopni przy asfalcie, co oznacza, że każdy przebiegnięty kilometr jest katorgą, taką samą jak oglądanie Masterchefa Juniora, gdzie prowadzący próbują pojechać te biedne dzieci ale tak tylko na 20 % aby zmotywować je do działania a nie zachęcić do samobójstwa, tak jak w wersji dla dorosłych prowadzonej przez Gordona Ramseya.
Na szczęście jakiś tydzień przed startem pogoda trochę przyhamowała i temperatury spadły do całkiem przyjemnych 22 – 24 stopni, co rok co jeszcze rok temu skłoniło by ludzi do opalania się, a w tym sprawiło, że niektórzy chodzą po ulicach w kurtkach.
Od kiedy pamiętam, pogoda podczas szczecińskiego półmaratonu jest idealna. nie inaczej było i tym razem – wprawdzie, gdy obudziłem się rano, na dworze panowały arktyczne mrozy (13 stopni) ale później lekki chłodek przerodził się w spokojny ciepły dzień. Czyste niebo, przyjemny wiaterek. Gdy przyrównam to do sobotniego deszczu i ulewy, która jest za oknem właśnie teraz, gdy piszę te słowa w poniedziałkowy wieczór to zastanawiam się z kim i gdzie dogadują się co roku organizatorzy. Serio, mało co tak pozytywnie nastraja do wyjścia z domu i drogi na zawody jak dobra pogoda. Chociaż jak teraz o tym myślę, to na przykład fakt, że ostro bym trenował też mógłby mnie nieźle nakręcić.
Po drugie – rozgrzewka
Na miejsce przybyłem akurat w tym momencie, gdy zaczynała się rozgrzewka. Jest to nauczka na przyszłe lata, że następnym razem nie należy się tak spieszyć. Widok rozgrzewających się biegaczy zawsze mnie krępuje a dodatkowo, osoba prowadząca trening w połączeniu z rozgrzewkową muzyką zrobiły taki hałas, że ciężko było usłyszeć własne myśli. Zamiast trenować nagrałem krótką rozmowę do wideorelacji Radia Szczecin, ale przez ten hałas w tle tak darłem mordę, że nie dziwie się, że nie puścili nawet fragmentu. Teraz żałuję, że wyjątkowo niczego ani nikogo nie zhejtowałem, gdybym wiedział, że mnie nie puszczą, to przynajmniej bym sobie pofolgował.
Przychodzenie wcześniej ma też kilka zalet – jest czas aby trochę się pokręcić i spotkać kilka znajomych osób. Nawet bym nie pomyślał, że ludzie, których spotkałem też biegają. Czy moda na ten sport już się kończy czy dopiero na dobre zaczyna?
Po trzecie – trasa
Jeśli chodzi o rozmieszczenie strefy startu, trasę i metę, wszystko zorganizowane zostało wedle sprawdzonych rozwiązań z lat poprzednich. Trasa jak zawsze mi się podobała – moje ulubione fragmenty to bieg pomiędzy Galaxy a Oxygenem, bieg po tak szerokiej ulicy naprawdę robi wrażenie i jest bardzo przyjemny, szczególnie gdy jesteś złośliwcem jak ja i myślisz, jak wkurzać muszą się kierowcy zablokowanych samochodów (ach, hejterskie życie:)).
Myślę, że kiedyś muszę się wybrać na bieg pomiędzy naprawdę wysokimi budynkami – może Warszawa, może Nowy Jork, może Kraśnik? Serio, na co dzień, zza szyby samochodu i w miejskim ruchu nie czuje się tego, co biegnąc po pustej (no, poza innymi biegaczami) ulicy pomiędzy dużymi budowlami.
Moją biegową tradycją jest już to, że kiedy ja mijam Galaxy, to z przeciwka biegną już najlepsi zawodnicy. Nie inaczej było i tym razem, oni lecą tak szybko, że pewnie gdyby chcieli to zostawili by w tyle elektrycznego Nissana Leaf, który w tym roku prowadził peleton. W elektryku siadły by akumulatory, a ci ludzie biegli by dalej.
Oprócz tego odcinka, tradycyjnie przyjemnością jest rundka po Wałach Chrobrego, chociaż w tym roku nieco irytowało mnie kluczenie po uliczkach tak, aby tylko nabić brakujące kilometry trasy. Niby wiem, że tego wymaga dystans, ale czasami może zakręcić się w głowie.
Najmniej ulubiony odcinek, to chyba ulica Mazurska – w jedną stronę było nieco zbyt wąsko (dało by się tego uniknąć, gdyby dynamicznie przesuwać ograniczniki, które rozdzielały pasy) a w drugą byłem już trochę zmęczony i po prostu nic mnie tam nie urzekło. No, prawie nic, bo jak co roku, na skrzyżowaniu Mazurskiej i Rayskiego ekipa kibicek, które stoją tam co roku wprawiła mnie w nieco lepszy nastrój. Szczególnie za pierwszym razem, gdy byłem pewien, że mam w słuchawkach jakiś dziwny remiks, a to tylko ich zapętlone „ŁUUUU, ŁUUUUU, ŁUUUU” wdarło się w moje uszy. Dziękuję Wam, miłe Panie :)
Po drugie trzecie – meta
A gdy to samo ŁUUU dopadło mnie w drodze powrotnej, to wiedziałem już, że jeszcze 2 – 3 kilometry i meta. Zanim jednak do niej dotrę, chciałbym szczególną uwagę poświęcić miejscu, w którym rokrocznie mówiłem sobie „noszkurwajeszczedychaipocomitobyło” i skręcałem w prawo. Myślę tu naturalnie o ważnej dla mnie lokalizacji, w której trasa rozdziela się i połmaratończycy biegną dalej się męczyć a ci, co na dyszkę mają już prawie finisz. Co roku w tym miejscu żałowałem swojej decyzji zapisania się na 21 kilometrów. I wiecie co? W tym roku żałowałem, że nie zapisałem się na pełen dystans. Ale o tym za chwilę.
Bo najpierw jeszcze tradycyjny gorący doping przed metą oraz ostatnie metry przebiegnięte po czerwonym dywanie. Serio – organizatorzy rozwinęli dla zawodników na ostatniej prostej prawdziwy czerwony dywan. Czułem się jak gwiazda, a wyglądałem… wyglądałem jak zwykle, czyli jakieś 15 kilo nadwagi i nogi ledwo odrywające się od ziemi. Z litości dla czytelników nie dam tu własnego zdjęcia a zastąpię je nieco koloryzowaną fotografią, która jednakże doskonale oddaje mój aktualny wygląd i formę.
Po mecie jeszcze medal (bardzo ładny, ciężki, oceniam go chyba najlepiej pod względem estetyki i przyszłej wartości w skupie złomu, gdzie będę go musiał sprzedać na emeryturze), rzut oka na tablicę wyników (nie było mnie na niej, nie dostałem też SMSa z czasem, może byłem niegrzeczny?) i torba z frykasami z Netto w łapę i już można biec iść po zimne piwo Lech Free. Nawet napój bezalkoholowy wchodzi po takim wysiłku niesamowicie wręcz dobrze.
Tak jak i rok temu, strefa finiszera zapewniała przyjemny relaks w gronie innych biegaczy.
Zabrakło mi w niej jakiegoś jedzenia (ale bym kebsa opierdolił!) – ale wiem, że organizatorzy zdecydowali się zastąpić jedzenie pakietem z Netto – tak było już rok temu (aby uniknąć kolejek), niby spoko, ale wiecie jak jest.
Organizatorzy nie docenili też chyba zainteresowania, jakim cieszyć się będzie budka z grawerowaniem medali – kolejka, która się do niej ciągnęła była tak długa, że ludzie, którzy stali na końcu nie wiedzieli czasami jeszcze za czym w ogóle stoją, a ci blisko celu zdążyli już zapomnieć co oni w ogóle w niej robią. No ale co zrobisz, nie da się przewidzieć wszystkiego.
Po czwarte – Dlaczego ja skręciłem w lewo!
Na koniec jeszcze kilka słów o mojej decyzji, aby zamiast startu w półmaratonie wybrać jednak 21 kilometrów. Nie ukrywam, że była to ciężka decyzja, spowodowana w dużej mierze moim lenistwem, ale też trochę i strachem, że w obecnej kondycji moje szczęście głupiego kiedyś się skończy i coś sobie uszkodzę.
I chociaż zarówno teraz, jak i w trakcie biegu czułem, że zrobiłem dobrze (na mecie nie cierpiałem a następnego dnia czułem się jak młody bóg (dziś jest już wtorek i właściwie nie pamiętam o tym, że w niedziele przebiegłem 10 000 metrów) to jednak coś w środku cały czas żałuje, że zrezygnowałem z połówki.
Bo ja po prostu lubię to zmęczenie na mecie, lubię ból nóg przez kilka dni po biegu, te obtarte sutki i pachwiny (wiem, trochę przesadzam) – całe to pobiegowe upodlenie po prostu sprawia mi jakąś taką masochistyczną przyjemność. Którą sam sobie odebrałem.
Cóż, może ta nauczka sprawi, że a rok będę mądrzejszy? Kogo ja oszukuję, za rok pewnie będę trenował jeszcze mniej.
I po piąte – Jeszcze się taki nie urodził… czyli wrażenia moje i innych
Gdyby ktoś mnie zapytał, jak mi się podobało na 39 Szczecińskim Półmaratonie odpowiedziałbym, że bardzo. Przemyślana organizacja, od momentu wydawania pakietów startowych, przez start, trasę aż do mety. Ładny medal, duża strefa finiszera. Czego chcieć więcej? Jak na moje wymagania – wszytko tip – kurde – top.
Jakoś tak się jednak ułożyło, że w trakcie, gdy ten tekst rodził się w mojej głowie, zadzwoniłem do znajomego, a ten (startował na 21 km) zapytany „Jak się biegło” wyłożył mi całą litanię. Bo niby wszystko spoko, ale:
– uliczki za wąskie;
– zakrętów i bruku na Pogodnie za dużo (pisałem o tym dwa lata temu, ale mam na ten temat inne zdanie – mi się ten odcinek podoba);
– pakiet startowy ubogi;
– koszulka ze średniego materiału;
– reklamówki z Netto wręczane na mecie złe i złe, że cały Szczecin tego dnia je nosił (ej, o tym też pisałem i akurat z tym się zgodziłem).
Jaki z tego morał? Każdy na imprezie biegowej szuka czegoś innego. Kolega – krytyk zwraca uwagę na inne rzeczy, ja na inne. I to dobrze, bo gdyby wszyscy zwracali uwagę na to samo, to jakaś jedna drobna niedoróbka mogła by zepsuć zawody wszystkim uczestnikom.
Myślę, że powinna to być jednak nauczka dla organizatorów – nie wszyscy biegacze będą zadowoleni dlatego, że bieg „miał genialną atmosferę” czy „niepowtarzalny klimat” – chociaż ten miał jedno i drugie. Niektórzy chcą trasy równej jak stół, pakietu startowego bogatego jak arabski szejk (mi wystarcza milk-szejk) a na mecie pieczonego kurczaka, tylko nie w reklamówce z Netto (ej, pisałem o tych reklamówkach rok temu, prawda?). Tą sytuację można ugryźć dwojako – albo za rok powtórzyć dokładnie to samo – zapewne z sukcesem, bo impreza jest świetna albo wyciągnąć jakieś wnioski i podczas jubileuszowej, spróbować wszystkich czymś zaskoczyć.
Jak będzie? Czy przez nadchodzące 363 dni zdążę wyszlifować kondycję? Co zobaczymy na 40 odsłonie szczecińskiego półmaratonu? Tego wszyscy dowiemy się dopiero za rok. a w tym roku – FAJNIE BYŁO :)
Ps: Na biegu zrobiono zapewne kilkaset tysięcy zdjęć, jeśli chcielibyście zobaczyć wszystkie, musicie wystąpić do National Security Agency (NSA), oni pewnie widzą nawet te, które są na prywatnych telefonach. Jeśli nie macie ochoty kontaktować się z amerykańską agencją rządową, to sprawdźcie galerie, które dostępne są na Facebooku.- Po pierwsze – jeśli jeszcze tego nie zrobiliście – zapiszcie sie do grupy FotoInfo Biegowe. Same zdjęcia z biegów w naszym regionie, bez zbędnego marudzenia. Wchodzisz, oglądasz, lajkujesz. Proste.
- trochę zdjęć z biura zawodów
- zdjęcia z Biegu Pirata Golden Tulip. Matko, mam nadzieję, że żadne dzieci nie czytają tego bloga musiałbym wszystko cenzurować. Album 1, Album 2 i Album 3
- Foto Maraton – gdzie możecie wyszukać siebie i innych po numerze startowym. W Szczecinie zdjęcia są bezpłatne, nieźle organizatorzy to wykombinowali, co nie ?
- Dajcie odpocząć oczom od tych wszystkich barwnych strojów i przejrzyjcie czarno – białe zdjęcia z tego albumu od dulny foto.
- I jeszcze jedna galeria tego samego autora;
- Zdjęcia z trasy od PolPAR – część 1 i część 2;
- Migawki od Piotra Krawczuka, KLIK;szczególnie podoba mi się TO, ma gangsterski sznyt;
- OkoB – nazwa oryginalna to i zdjęcia fajne;
- Sprawdźcie też relację vlogową od Łukasza i zostawcie łapkę w górę i suba zio zio ziomeczki (kto ogląda filmy na youtube ten wie o co chodzi:))
- Sporo zdjęć jest też w relacji Radia Szczecin
- Nawet nie wiedziałem, że istnieje taka strona jak Szczecin Life, a tu proszę, istnieje i piszą tam o półmaratonie
Tym razem nie dotarłeś do „wieczornego” punktu nawadniania na Pogodnie i nie mogłam podać Ci wody :(
Dobrze jednak, że realnie oceniłeś swoje możliwości.
Za rok pobiegnę 21 i się spotkamy :)
No w końcu! Obiecałeś! Napisałeś. Nic dodać nic ująć, wrażenia miałem te same. Pozdrawiam.