Ej, ziomek, ale złamiemy dwadzieścia pięć minut, co?
zapytał Piotr gdy jechaliśmy na bieg. Już wtedy wiedziałem, że ten dzień będzie pełen niespodzianek.
Staliśmy akurat na światłach na Wojska Polskiego. Ja na śniadanie zjadłem sałatkę warzywną z majonezem i pasztet (lubię sałatkę i lubię pasztet, tak po prostu) a Piotr kromkę chleba z masłem (myślał, że będzie energetycznie) – obaj byliśmy świadomi, że taka przedstartowa dieta to raczej nie do końca strzał w dziesiątkę.
A forma była nam potrzebna, bo oto zmierzaliśmy na…
Szczeciński Bieg Wigilijno – Sylwestrowy / 4 bieg Biegowego Grand Prix Szczecina Maratończyk Team
Tak, już jakiś czas temu pisałem, że Organizator postanowił połączyć te dwie imprezy. Czy słusznie?
Zaraz po przybyciu bieg zapowiadał się jak każde Grand Prix Szczecina. no, może namioty organizatora zmieniły trochę swoje położenie a z głośników zamiast normalnej muzyki leciały kolędy, które brzmiały, jakby śpiewali je ludzie, na co dzień siedzący w klimatach szantów (swoją drogą ciekawe połączenie). Ale przecież to jeszcze o niczym nie świadczy, prawda?
Mandarynki
Odebraliśmy numerki (była kolejka!) i wtedy mnie to uderzyło. Na stoliku obok stały…. MANDARYNKI! A więc to prawda – oficjalnie potwierdzone – bieg miał 100 % świąteczny charakter.
A popo’s kolejki – dobrze przeczytaliście – tym razem biegaczy było tyle, że przy odbieraniu numerków kilka razy robił się ogonek. Wszystko szło bardzo sprawnie (jak zawsze dzięki miłym Paniom z biura zawodów) – ale aż miło było poczekać chwilę na swoją kolej, dzięki czemu przypomniały mi się czasy, gdy na Grand Prix przychodziły tłumy biegaczy. Kto wie, może wracają?
Ale dość rozmyślań, czas zjeść mandarynkę. I drugą, trzeciączwartąpiątą…
A potem przyszedł czas na rozgrzewkę, przecież musimy z Piotrem dawać pozytywny przykład młodemu pokoleniu biegaczy. Ja ostatni raz biegałem na City Trail a Piotr jakieś dwadzieścia lat temu na wuefie w podstawówce (żartuję, maksymalnie rok temu, więc nie jest źle;)). Gdy zmęczeni wróciliśmy z powrotem na metę, zgodnie stwierdziliśmy, że pięćset metrów to dystans który potrafi wykończyć!
Przy okazji – dobrze, że przed startem imprezy nie odbywały się badania antydopingowe. Świąteczna dieta spowodowała, że wszyscy uczestnicy (poza kobietami, bo jak wiadomo Pań ten problem nie dotyczy) skrywali w sobie skompresowane zapasy mocy, gotowe do uwolnienia przy pierwszym gwałtowniejszym ruchu kiszek. Tak moi mili, tej wiadomości nie znajdziecie na żadnym innym blogu ani portalu, ale bardzo wielu biegaczy na biegu wspomagało się dodatkowym napędem odrzutowym – te wszystkie zjedzone jajka i sałatki z majonezem robią swoje i bąki skumulowane przy wigilijnym stole muszą w końcu znaleźć dla siebie ujście. Przy okazji pozdrawiam zwycięzców i zwyciężczynie biegu – luuudzie, wy to dopiero musieliście zjeść dużo sałatki warzywnej ;).
hmhmhmhmhmhm, START
Takie to życie biegacza dziwne jest, że po rozgrzewce zwykle następuje start. Gdy ustawiliśmy się z Piotrem za jego linią (linią startu, nie linią Piotra) po raz drugi mogłem podziwiać ilu uczestników zgromadziły niedzielne zawody. Zwykle staję z tyłu, co wcale nie przeszkadza mi stać zaraz za zawodnikami z czołówki (tak mało jest wszystkich biegaczy). Teraz stało przed nami mnóstwo ludzi a i za nami zostało jeszcze sporo osób.
Przed wystrzałem startera nastąpiła jeszcze krótka przemowa, z której nie zrozumiałem NIC (i nie byłem w tym odosobniony, następnym razem lepiej mówić przez mikrofon) i oto BIEGNIEMY!
Trasa biegu Wigilijno – Noworocznego pokrywała się z trasą Grand Prix Szczecina, więc właściwie każdy z uczestników brał udział w dwóch startach jednocześnie. Obciążeni taką odpowiedzialnością wraz z Piotrem rozplanowaliśmy siły bardzo odpowiedzialnie aby zbyt szybko się nie wypalić i wystartowaliśmy na 110 % naszych możliwości. Strategia przyniosła oczekiwane rezultaty – na pierwszym kilometrze byliśmy obaj solidnie zmęczeni (dodam, że Piotr biegł w najzwyklejszych trampkach na płaskiej podeszwie, takich od których dostaje się kontuzji od samego patrzenia na nie, więc należy mu się podwójny szacunek).
Na szczęście atmosfera na trasie była niesamowicie pozytywna. Hardkorowcy pobiegli przodem a wszyscy, którzy tak jak my ciągnęli się w 3/4 stawki byli w bardzo dobrych humorach.
Bardzo lubię tą atmosferę biegów, na których pojawia się sporo „przypadkowych” osób, dla których często są to pierwsze profesjonalnie zorganizowane zawody. Jest dużo śmiechu, jest wzajemne wspieranie się i ogólny luz.
Oczywiście do momentu, gdy trasa wraca z powrotem na asfalt. Bo tam zaczyna się wyścig ;)
Dramatyczny finisz i okropne ostatnie metry
Do ostatniego zakrętu biegliśmy z moim towarzyszem w zgodzie, harmonii i męczeni tą samą kolką po bigosie.
Wtem, gdy tylko wbiegliśmy na ostatnią prostą widok mety uderzył mu do głowy. Wyrwał z kopyta tak, że musiałem się nieźle natrudzić, aby w ogóle za nim nadążyć.
A co mi tam, – pomyślałem i przyspieszyłem. W końcu fajnie podbić średnie tempo na końcówce. I wtedy wydarzyło się coś strasznego, tragedia nie do opisania, coś co wstrząsnęło moim światem i gdyby lata startów nie uodporniły mnie psychicznie zapewne bym się załamał. Otóż… rozładował mi się telefon i wyłączyło Endomondo!
Początkowo naprawdę nie wiedziałem co powinienem w tym wypadku zrobić. Przez sekundę biłem się z myślami – w końcu bieg bez włączonego Endo się nie liczy, to tak, jakby w ogóle go nie było. Powinienem stanąć czy biec dalej? Może żądać powtórzenia zawodów (gdy już podładuję baterie?). Na szczęście zaraz potem przypomniałem sobie, że przecież biegam dla przyjemności, więc otrząsnąłem się z szoku, dogoniłem Piotra i ramię w ramię wpadliśmy na metę w okolicach 29 minut i 30 sekund od startu.
Na mecie czekała na nas woda z sokiem i naturalnie mandarynki.
Z mniej ważnych niż mandarynki rzeczy (żartuję, oczywiście) odbyła się też dekoracja zwycięzców (podwójna! taka jest zaleta udziału w dwóch biegach w jednym)
i naturalnie losowanie nagród. A tutaj – niespodzianka. Pamiętacie plecak, który wygrałem ostatnim razem na 3 biegu Grand Prix? Tym razem taka sama sztuka trafiła się Piotrowi – ten to ma szczęście, przyszedł raz i od razu wygrał! (niestety nie mam zdjęcia z wręczania nagrody bo sami wiecie – padnięty telefon…)
Świąteczny cud?
Nie będę po raz kolejny pisał o tym, jak lubię imprezy z serii Grand Prix Szczecina (bo lubię). Szczęśliwie nie muszę też zastanawiać się nad niską frekwencją (bo ta akurat bardzo dopisała). Mogę tylko mieć nadzieję, że duża ilość biegaczy nie była świątecznym cudem i efektem połączenia biegu GP z Wigilijno – Sylwestrowym tylko znakiem, że biegi Grand Prix znowu zaczynają przyciągać nowych biegaczy.
Dużo leży naturalnie w rękach organizatora i imprezom Maratończyk Team nadal potrzeba lepszej promocji w Internecie (chociaż ostatnio i tak się poprawiło, serio) ale chwilowo sprawy wydają się iść w dobrą stronę. A już niedługo Bieg Noworoczny (zapisy TUTAJ) na który podobno już kończą się miejsca.
A wracając do Grand Prix – ostatni bieg był jednocześnie ostatnim z cyklu, więc na kolejny start pod tym sztandarem przyjdzie nam poczekać do lutego.
Ja na pewno będę, a Wy?
PS: zdjęcia z biegu (te ładne) zawdzięczam jak zawsze Dulny Foto (galeria tutaj, KLIK!) i Noana&Aero Photo (galerie znajdziecie TUTAJ). jak zawsze wielkie dzięki, jesteście fajni!
0 komentarzy