(Na start małe wprowadzenie muzyczne)
Dzień dobry, witam Państwa w kolejnym odcinku FAMILIADY!
Na początku, taki, ekhem, mały dowcip, a więc proszę Państwa, jak dla biegacza nazywa się czas między biegami? A więc jest to, ekhem, tak zwany MIĘDZYCZAS!!
(ciszę, która nastała przerywa jedynie cykanie świerszcza w parku dwa budynki dalej)
A więc skoro ekhem, pierwsze koty za płoty, możemy zacząć od pytania numer jeden. A brzmi ono:
z czym kojarzy się Poznań?
(boing) Z pyrami!
Dobra odpowiedź, ale to dopiero 3 miejsce, teraz kapitan drużyny przeciwnej
Z KKS Lech Poznań, drużyną która poległa z drugoligowymi Błękitnymi Stargard?
Odpowiedź jeszcze lepsza, ale nadal nie na miejscu pierwszym. Jako, że obie drużyny nie potrafiły odgadnąć najbardziej punktowanej odpowiedzi, ogłaszam wszem i wobec, że dosyć tego zgadywania, dziś odpowiedź podam ja! Otóż, po ostatnim weekendzie
Poznań kojarzy się z BIEGANIEM!
a teraz dosyć już tej familiady, niech sobie inni walczą z odgadywaniem co mieli na myśli ankietowani. Czeka na Was bowiem jeszcze ciepła…
Relacja z 8 Poznań Połmaratonu
Z tym półmaratonem to właściwie zabawna historia, bo mało mnie na nim nie być. Nie, żebym nie chciał, ale gdy na początku stycznia ktoś wrzucił na facebooka informację, że to już ostatni dzwonek aby zapisać się na poznańską połówkę ja oczywiście pomyślałem „Taaaa, jasne, jest czas”. Miesiąc później okazało się, że wszystkie miejsca są już obstawione i że numeru dla mnie zabrakło.
Jednak od czego jest czarny rynek? Po obdzwonieniu połowy Polski, po telefonach do fryzjera Radka Majdana, do dietetyka Ryszarda Kalisza oraz mailu do kancelarii Pawła Kukiza okazało się, że jest pakiet, który mogę zdobyć. Muszę tylko przystąpić do szkoły karate prowadzonej przez mistrza Miyagi i odbyć u niego trudne i wymagające nauki. Wyruszyłem więc do Japonii...
(Dobra, nie będę ściemniał, bilet odkupiłem po prostu od biegacza ze Szczecina, który nie mógł akurat pobiec).
Naturalnie miks dosyć słabej pogody, lenistwa oraz dużej ilości obowiązków w pracy spowodował, że czasu na przygotowanie było tyle co nic. Wprawdzie wyruszyłem do Poznania będąc dobrej myśli, ale ani P. ani moja Mama nie ukrywały zaniepokojenia – jak to, start na 21 km bez większego przygotowania? A trumnę wolisz brzozową czy dębową?
Ładujemy węgle
Pomimo tego festiwalu czarnowidztwa, niczym nie zrażony dzień przez biegiem ładowałem raźno węgle w poznańskiej restauracji Olivio (już drugi raz jadłem tam przed półmaratonem, więc mogę z czystym sumieniem polecić) gdzie odkryłem, że dobra pizza smakuje tysiąc razy lepiej niż makaron (bleeh, makaron) a dzień później daje równie skutecznego kopa.
Wcześniej odebrałem jeszcze numer startowy – tu pokłon w stronę organizatorów – odbiór pakietów był jak zawsze świetnie zorganizowany – bez kolejki, bez czekania i bez nerwów. Tylko proszę, zróbcie coś z tym makaronem na pasta party, bo już drugi raz nie dało się go jeść!
A gdy już byłem najedzony i napity to pozostał już tylko dobry, mocny i długi sen i pobudka w…
Dzień startu
Tu standardowo – pobudka, prysznic, zęby (Corega Tabs, czyści z mocą wodospadu), śniadanie i na start! chwila, wezmę jeszcze ciuchy, bieganie nago mogło by nie wyjść na zdrowie (mi i ludziom, którzy musieli by na to patrzeć). Po wyjściu na dwór okazuje się, że chociaż zza okna Poznań wygląda prawie jak ciepłe kraje to wiatr wieje tu zdecydowanie arktyczny.
Odpowiednio ubrany pędzę więc na start. Startujących jest tyle, że linia startu ciągnie się i ciągnie, więc nietrudno znaleźć sobie miejsce – no, naturalnie o ile nie planowaliście biec w pierwszej grupie czasowej, która biegnie poniżej godziny czterdzieści. Jeśli ktoś chciałby przebić się tam.. cóż. Trzeba było wstać wcześniej – kto rano wstaje temu dobre miejsce na starcie się dostaje!
Spotykam znajomych, kogo tu nie ma… To jest zawsze mega fajne uczucie , kiedy wśród 8 tysiecy osób co chwila widzisz jakąś znajomą twarz. Zanim zacząłem biegać nie wiedziałem, że to w ogóle jest możliwe. W końcu natrafiam na Martę z bloga littlelychee i jakoś tak wspólnie zostajemy przy Pacemakerkach na 2:00. Ambitne plany ambitnych osób!
a dla zainteresowanych jeszcze kilka zdjęć ze startu…

dzień dobry Pani, cóż za balony. Halo, ale żeby zaraz z liścia? Miałem na myśli te na dwie godziny!!
Start!
Mijają ostatnie minuty i w końcu ten moment – startujemy! To znaczy myślę, że startujemy, bo w sumie dowiaduję się tego z tłumu. Odpalam Endomondo i ruszamy. Potem stajemy. Potem znowu ruszamy. Sam nie wiem czy pauzować Endo czy nie – ostatecznie sekundy lecą a wszyscy spokojnie idą sobie krokiem kościelno – spacerowym. W końcu jednak mijamy linię startu i przechodzimy do truchtu. W międzyczasie, robiąc zdjęcia mało nie wpadam na stół, który ktoś ustawił totalnie na środku a na nim ustawił fotografa. Ok, powinienem patrzeć wprzód, ale stawianie stołu na środku trasy? Kiepski pomysł.
uczestnicy tłoczą się przez jakieś dwa pierwsze kilometry. Mijamy z Martą kilku fajnie przebranych oryginałów, mijamy biegacza, który biegnie pchając przed sobą na wózku starszą Panią (mamę?) – pasażerka wózka inwalidzkiego ma na ręce zegarek Garmina – genialnie to wygląda! Generalnie wokoło nas jest fajne towarzystwo.
Nogi powoli się rozkręcają – od truchtu przechodzą do nieco szybszego biegu, szczyt możliwości osiągając w drugiej ćwiartce biegu. Po drodze mnóstwo kibiców – jedni trzymają transparenty „swoich” zawodników, inni kibicują totalnie wszystkim jak popadnie. Są wśród nich dzieci, nieco starsze dzieci i zupełnie stare osoby – niektóre ubrane jak do kościoła. Widać, że Półmaraton to tutaj święto a nie okazja do narzekania ZE KORKI, ŻE NIE MOŻNA DOJECHAĆ DO BIEDRONKI. Nic z tych rzeczy.
Trasa jest bardzo dobrze oznaczona – co 1000 metrów stoi informacja ile pokonano już kilometrów, 200 metrów przed punktami z wodą również stoi odpowiedni znak. Na punktach regeneracyjnych biegacze mają do wyboru wodę, izotonik, banany, kostki cukru – brakuje tylko kebaba i sosów do wyboru. Ja osobiście zdecydował bym się na mieszany – serio, może właśnie odkryłem niszę? Kebab na punktach regeneracyjnych, to jest to!
Po 10 kilometrach…
Po pokonaniu połowy trasy dopada mnie lekkie zmęczenie. Zespoły, które grają przy drodze nadal cieszą oko i ucho (moi faworyci to starsi Panowie z saksofonami – dobrze pamiętam? Oraz zespół żab tak, dobrze czytacie, żab)
ale też zaczynają trochę męczyć. Pacemakerzy na 2:10 są za mną, ale nie tak daleko jakbym chciał. W dodatku pomiędzy 12 a 14 kilometrem organizator przewidział agrafkę, tak wiec wszyscy biegniemy właściwie dwa razy po tej samej trasie. Marta, która do tej pory biegła cały czas ze mną chyba też czuje to samo, bo przy kolejnym punkcie z wodą stwierdza, że puści mnie przodem a sama odpocznie trochę przy drineczku z izotonika i wody. Wypuszczam się więc sam do przodu i do 19 kilometra jeszcze jakoś idzie. Potem zmęczenie znowu atakuje mnie ze zdwojoną siłą. Dopiero na 21 kilometrze wydobywam z siebie resztkę sił, wale znużenie prosto w twarz i przyspieszam. Dzięki temu wpadam na metę po 2 godzinach i ośmiu minutach netto (brutto i Lidl też).
To dwie minuty szybciej niż na poprzednim Półmaratonie Poznańskim (do tej pory szybszy byłem tylko na 35 Półmaratonie Gyfa, ale ze względu na fakt, że był on o 500 metrów krótszy niż powinien to nie biorę tamtego czasu pod uwagę).
Meta!
Teraz gdy już jestem na mecie, zdążyłem pogryźć medal (swoją drogą bardzo fajny) i wypić pobiegowe piwo (Fortuna jasne – po biegu smakuje jak ambrozja) przyszedł czas na małe podsumowanie.
Po pierwsze – Poznań potrafi zorganizować porządną imprezę biegową. 7 Poznański Półmaraton był na prawdę dobry, a 8 pobił go o kilka długości. Serio, przy całej mojej sympatii do naszego Szczecińskiego Półmaratonu Gryfa muszę przyznać, że ten Poznański wypadł dużo lepiej. Nie wiem wprawdzie, co pokaże w tym roku nowy organizator naszej szczecińskiej imprezy, ale poprzeczka wisi wysoko. A wisienką na torcie była dla mnie aplikacja, dzięki której P. mogła śledzić moje postępy w telefonie – niby mała rzecz a powiew nowoczesności.
Po drugie – moje wyniki. Jak zawsze dupy nie urywają, ale czego się spodziewać po gościu, który w 2015 nie przebiegł nawet 100 kilometrów (od początku roku) a przygotowania do połówki zaczął jakieś dwa tygodnie przed startem? Cieszę się, że dobiegłem i poprawiłem czas z zeszłego roku, nic więcej ni nie potrzeba do szczęścia. Nie tym razem :)
Po trzecie – ostatnio pisałem o nagrodach dla Polaków i proszę bardzo – pierwsza dziesiątka zwycięzców poznańskiej połówki to sami krajanie. Pięknie! Gdybym wiedział, że moje teksty mają taką moc… ;)
a po czwarte – bieganie łączy! Pisałem o tym już ze sto razy, ale napisze jeszcze raz – jeśli w ośmiotysięcznym tłumie co chwila spotykam jakichś znajomych to to jest tak super uczucie, że nawet sobie nie wyobrażacie. A to wszystko dzięki temu, że jakiś czas temu ubrałem na nogi buty biegowe i wyszedłem na dwór pobiegać. Czy to nie zajebista sprawa?
Dla mnie ten półmaraton był trudny. Czas nie był jakiś najgorszy, ale to, co się działo na trasie to przechodziło ludzkie pojęcie…
Wiem, czytałem Twój wpis na blogu :) no cóż, Ty masz pełne prawo napisać, że to po prostu nie był Twój dzień :D po prostu Twoje szczęście biegowe przeszło na męża :P
Mąż przybiegł minutę po mnie :P
Wspaniały wpis! Zmotywował mnie od rana. Może za rok i mnie się uda ;).
Poznań według wielu biegaczy to miasto tylko do biegania! Półmaraton w tym mieście cieszy się ogromną popularnością!
Jacku… i ja tam byłem, makaron jadłem, izotoniki piłem, i było tak jak opisujesz… atmosfera zaje, organizacja zaje, bieg zaje, znajomi dopisali- zaje… normalnie tylu nie spotykam w niedziele kościołową na miejscu co na tej połówce w Poznaniu… i do tego w TŁUMIE 9-cio tysięcznym… życzyłbym sobie i innym takiej imprezy w Szczecinie… przecież paprykarz smaczniejszy jest od pyry…
Ja mam taką cichą nadzieję, że nasz szczeciński Półmaraton też tak wypali. Czekam co pokażą nowi organizatorzy – mam nadzieję być miło zaskoczonym :) a że Paprykarz od Pyry lepszy, zdrowszy i smaczniejszy to wie każdy Szczecinianin nie od dziś :D
Jaki finisz! Ja mam minę kota srającego na pustyni więc niech te zdjęcia przepadną.
Wyglądam jak przychlast ale spoko :D Nawet nie zauważyłam że ta kobieta miała Garmina. Pewnie sprawdzała prędkość i poganiała :p
Nie wiem jak makaron w zeszłym roku (ani ten z maratonu bo nie skorzystałam), ale wzięłam z sosem pieczarkowym który był jakiś taki mdły. Ale to może dlatego że mam kubki smakowe wyżarte przez sól. Polecam żarcie po Wings For Life – nie mogę się doczekać :D
Za rok łamiemy 2 godziny i nie ma że boli tylko zapisz się od razu ;)
W takm razie już zaczynam się przygotowywać… albo może zacznę za rok ;)
Oczywiście że za rok – 2 tygodnie przed. Taką tradycję zróbmy przygotowań bez treningu :D