Ktoś kiedyś powiedział, że mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna a po tym jak kończy.
Gdyby tą maksymę odnieść do III Ćwierćmaratonu Bielika musiałby on być nie ćwierć a całym maratonem. Albo ultra-maratonem. Tak, ultramaraton byłby zdecydowanie lepszym określeniem.
Na szczęście, chociaż powiedzenia i przysłowia mają w sobie pewną mądrość to jednak ich znaczenie dla codziennego życia jest znikome. W zwiazku z tym mam dziś dla was cieplutką, jeszcze spaloną słońcem relację z…
III Ćwierćmaratonu Bielika
Nie wiem jak to się dzieje, ale praktycznie zawsze gdy odbywa się jakaś impreza biegowa, w której biorę udział – zawsze dopisuje pogoda. Sceptycy mogli by szybko obalić tą teorię stwierdzeniem, że jeśli pogoda jest brzydka to po prostu udziału nie biorę – ale to sceptycy a oni zawsze będą narzekać. Wystarczy powiedzieć, że i tym razem pogoda dopisała idealna. Ba, było nawet trochę za gorąco – ale wg. mnie zawsze lepiej gdy jest za ciepło, niż gdyby miało być za zimno. Albo padać.
W towarzystwie tych jakże pięknych okoliczności przyrody pojawiłem się około godziny 11 w Siadle Dolnym, na starcie biegu. Tu muszę odrobinę wytłumaczyć się z mojej ignorancji – gdy przeczytałem, że start będzie się odbywał właśnie tam (nie miałem nawet bladego pojęcia gdzie Siadło dolne się znajduje) przychodziły mi na myśl a’la Czarnobyl, ewentualnie zapadły pegeer (wiem, jestem ignorantem). Tymczasem okazało się, że Siadło Dolne to bardzo malownicza miejscowość położona nad Odrą gdzie warto wybrać się na weekendowy spacer, gdzie można wypożyczyć rowery i kajaki i przede wszystkim odpocząć trochę od zgiełku miasta.
Organizatorzy stanęli na wysokości zadania i na starcie można było się jeszcze zapisać, oddać rzeczy do depozytu, zostać obfotografowanym przez latającego drona (takiego mechanicznego) oraz przez nieco bardziej organicznego Jarka Dulnego. Chętni mogli nawet zagłosować w wyborach do parlamentu europejskiego!
Im bliżej południa, tym więcej ludzi zbierało się na starcie. W końcu – BUM – padł wystrzał i rowerzyści, biegacze oraz nordic – walkingowcy wyruszyli na 10 kilometrową trasę.
Biegniemy. Jest pięknie.
Tu muszę przyznać jedno. Trasa Szlakiem Bielika to najładniejsza i najbardziej zróżnicowana trasa biegowa jaką biegłem do tej pory. Fakt, 3 maja na biegu Gartz – Gryfino również biegliśmy po ładnej trasie, ale nie mogła ona nawet równać się z wczorajszym biegiem. Droga prowadziła przez lasy, pola uprawne, gdzie ścieżka prowadziła pomiędzy ogromnymi polami rzepaku czy jakich tam innych wodorostów, łąki i po części po asfaltowych drogach. Te długie proste, te ostre zbiegi, te wzniesienia….
No właśnie, wzniesienia. Wybierając się na bieg spodziewałem się raczej 10 kilometrów przebiegniętych w upale po asfaltowej, płaskiej drodze. Tymczasem zostałem zaskoczony (ja i wiele innych osób) naprawdę pięknym krajobrazem, który pomimo całej swojej urody obfitował również w podbiegi – czyli moją osobistą zmorę. Pierwsza – największa chyba na całej trasie górka pojawiła się na trasie już po pierwszym kilometrze. I trzeba przyznać – totalnie wytrąciła mnie z równowagi. Aż do tego podbiegu biegłem śmiało, pewnie, z przekonaniem, że w tym biegu uda mi się pokonać metę przed upływem godziny. Po tym pierwszym podbiegu z silnego i pewnego siebie człowieka został jedynie cień – który najchętniej zawróciłby na start i tam w spokoju położył się i umarł.
Na szczęście siły wróciły i do mety nie miałem już większych spadków formy fizycznej i psychicznej (pomimo jeszcze kilku dosyć słusznych pagórków). Nie zraziły mnie nawet muchy, które przez dłuższy czas latały jak nienormalne naokoło mojej głowy (myłem się rano, przysięgam!). Jedną udało mi się nawet zdzielić pięścią – serio – czułem się jak ninja – ale na jej miejsce pojawiły się dwie kolejne. Na szczęście około 12:40, która to dla much jest tradycyjną porą lanczu – owady dały mi w końcu spokój i zajęły się czymś co wyglądało zdecydowanie atrakcyjniej niż ja – czyli końską kupą. Smacznego moi mali kamraci!
A, i po drodze spotkaliśmy nawet Bielika we własnej osobie. Stał pod mostem i albo przybijał piątki albo chciał wyciągnąć ode mnie drobne. Albo sprzedać perfumy. Do tej pory nie wiem.
(tak przy okazji – człowiekowi, który wytrzymał cały ten upał ubrany w strój bielika i nie zasłabł – należy się największy medal oraz dyplom od prezesa Stowarzyszenia Ludzi Przebranych Za Bieliki. To był dopiero wyczyn!)
Po około godzinie i po kolejnym koszmarnie długim podbiegu dotarłem wreszcie na łono cywilizacji a konkretnie do miejscowości Pargowo, gdzie można było wbiec na asfalt i gdzie do mety został już niecały kilometr. Prawdę mówiąc, pod koniec tak się rozbujałem, że gdyby nie człowiek, który prawie że lewym sierpowym sprowadził mnie na właściwy kierunek to pobiegłbym dalej, mijając metę. A tak – po godzinie i 7 minutach miałem już na szyi medal.
Meta, rowery, hamburgery.
Na mecie na wszystkich czekały wspomniane już medale (naprawdę ładne i solidne), coś do picia i jabłko. Ach i bym zapomniał – oprócz tego był jeszcze festyn – taki z muzyką, kiełbaskami, dmuchanymi zamkami, dziewczynami puszczającymi bańki (jeśli ktoś puszcza w pobliżu zajebiście wielkie bańki to czy masz 5, 15, 30 czy 100 lat – nie ma siły, musisz dźgnąć kilka palcem) i budką z mega dobrymi burgerami (Bro Burgers).
Organizatorzy aby urozmaicić czas pozostały do wręczenia nagród za pierwsze miejsca i losowania nagród dla pozostałych uczestników rajdu Bielika przeprowadzili jescze kilka konkursów i wyścigów dla dzieci i młodzieży. Było sporo śmiechu i rywalizacji, czyli dokładnie to, co powinno być na takiej imprezie. Tymczasem biegacze, w tym ja, dogorywali sobie w spokoju na zielonej trawce.
Gdy już zakończyły się wszystkie konkursy i zabawy – nastała w końcu druga część imprezy, właśnie ta, która przedłużyła czas całej wycieczki z godziny – dwóch – jakie powinien zająć bieg na dwa kilometry do czterech – bardzo już pod koniec męczących godzin.
Rozpoczęło się bowiem…
Losowanie nagród.
Ci z was, którzy nie mieli okazji być na miejscu mogą teraz zapytać – jak to – przecież losowanie nagród to moment na który wszyscy czekają! Tak, i ja też nań czekałem. Jednak po godzinie czekałem już tylko, aby to wszystko się skończyło.
Wydaje mi się, że organizatorzy chcieli aby rozdanie i losowanie nagród nie wyglądało jak to zwykle na różnych biegach – 3 osoby dostają puchary, potem pięć – dziesięć osób wygrywa coś w losowaniu nagród i wszyscy ruszają chmarą do domu. Tutaj założeniem było raczej to, aby każdy miał szansę coś wylosować, stanąć na scenie, zebrać brawa i poczuć się fajnie. Jednak nie pomyślano o tym, że jeśli nagród do rozlosowania będzie 10 – wszyscy będą się ekscytować losowaniem. Ale jeśli losowań będzie piećdziesiąt – to ludzie po pewnym czasie poczują się zmęczeni, zwłaszcza, jeśli stoją w mega upale (na szczęście spalona słońcem skóra kiedyś odrośnie). Doprowadziło to do tego, że podczas gdy pierwszym szczęściarzom nagrody wręczano przy dźwiękach fanfar i oklaskach, to im bliżej było do końca tym wszystko odbywało się na „byle szybciej”.
Przy tym wszystkim nagrody były dość.. nietypowe – podczas gdy na różnych zawodach można wygrać akcesoria do biegania czy buty – tutaj na zwycięzców czekały m.in mini drabinki, kosze na pranie czy przenośna lodówka. Ale przynajmniej było oryginalnie.
Uwaga – pomimo mojego marudzenia nie zrozumcie mnie źle – organizatorzy mieli zapewne dobre zamiary. Zawiodło nieco wykonanie.
A skoro jesteśmy przy niedociągnięciach, to trzeba jeszcze napisać, że to aby rowerzyści wystartowali na równi z biegaczami nie był zbyt dobrym pomysłem. W normalnych warunkach jadący na rowerach szybko zgubili by biegaczy – tutaj jednak przeszkodziły im strome podjazdy oraz to, że sporo sob startowało z małymi dziećmi. Dochodziło więc do sytuacji, że najpierw trzeba było wyprzedzić rodziców z dzieckiem, którzy holowali się wzajemnie pod górkę a za chwilę uważać, aby rozpędzony z górki maluch nie przejechał biegacza podczas zbiegu. Następnym razem chyba lepiej puścić rowerzystów dużo wcześniej albo dużo później.
Jednak, pomimo tego..
Ćwierćmaraton Bielika to:
To naprawdę fajny bieg. Dystans, który jest odpowiedni zarówno dla długo jak i krótkodystansowców. Malownicza i wymagająca trasa. Pozytywni ludzie dookoła i mnóstwo znajomych twarzy. A wszystko okraszone atmosferą, która sprawia, że ten bieg nie jest typowym wyścigiem, podczas którego walczą ze sobą najmocniejsi zawodnicy – to impreza dla każdego – przy odrobinie uwagi i wzajemnego szacunku odnajdą siętu zarówno mocni biegacze, jak i niedzielni cykliści czy spokojni chodziarze nordic walking.
I dlatego za rok na 100 % pojawię się ponownie w Siadle Dolnym. I was wszystkich również do tego zachęcam.
A po sensowne zdjęcia zapraszam jak zawsze na profil Dulny Foto: Zwiastun / Start
albo na stronę Przecław24
P.S.
W Kolobrzegu podczas Biegu Zaslubin byla wietrzna i deszczowa pogoda-slonca w ogole nie bylo.
:-)
fakt, do tej pory pamiętam jak nie byłem do końca pewien – czy jestem mokry bo się spociłem czy to może ten cholerny deszcz przemoczył mnie już do szpiku kości… Ale i tak było fajnie :D